sobota, 20 czerwca 2015

Muzyczny przegląd - Florence and the machine (top10)

1. Breath of life, Ceremonials (2011)




2. Heavy in your arms, Lungs (2009)




3. Cosmic love, Lungs (2009)




4. Shake it out, Ceremonials (2011)




5. Spectrum, Ceremonials (2011)




6. No light, no light, Ceremonials (2011)




7. Hearlines, Ceremonials (2011)




8. You've got the love, Lungs (2009)




9. Over the love, nagrane do filmu Wielki Gatsby (2013)



10. Dog days are over, Lungs (2009)




~R.



czwartek, 18 czerwca 2015

Poetycki panteon - Tomasz Różycki

Tomasz Różycki - jeden z przedstawicieli poetów młodego pokolenia. Urodzony w 1970 roku. Poeta, tłumacz, romanista związany z Opolem. Moim zdaniem jeden z najzdolniejszych polskich twórców obecnych czasów (o wiele ciekawszym niż Świetlicki) - niezwykle oryginalny, zaskakujący, trafnie i głęboko opisujący obserwowaną rzeczywistość. Najbardziej znany z nowatorskiego poematu Dwanaście stacji nawiązującego w dużym stopniu do Kartoteki Różewicza i stylu mickiewiczowskiego znanego z Pana Tadeusza, choć według mnie to nie jest perła w jego bogatej twórczości. O wiele bardziej przemawiają do mnie jego piękne wiersze, w tym Stara Twierdza, której zamierzam poświęcić kilka chwil. 




Stara Twierdza 

Skończył się wiek dwudziesty i literatura
opuściła już miasta, ich ciepłe popioły, 
zapomniane pokoje, głębokie kościoły,
głosy w piwnicach, wiśnie i dni przed maturą,

archeologię i Niemców, Żydów, Polaków i tłumy
na dworcach. Umarł Schulz, Roth umarł. Od tej pory
literatura porzuciła już upiory
ulic, dzielnic, ogródków, zrzuciła mundury 

i zamieszkała w pustce, tam, gdzie jest jej miejsce 
od zawsze, od początku. Przeniosła się wreszcie
 do ciężkiej biblioteki, do archiwum plików
wirtualnej maszyny. Umarli już Brodski, 

Mandelsztam i Leśmian,  i wstąpiła w otchłań, 
do zagubionych listów, zdjęć, do snów, do nikąd. 



O dorobku twórców minionych epok można wiele powiedzieć. Każdy potrafi wymienić chociaż jedno dzieło Adama Mickiewicza, nikomu nie są obce treny Jana Kochanowskiego. Julian Tuwim to poeta, którego znają chyba wszyscy, z Krzyżakami Henryka Sienkiewicza miał do czynienia każdy. Ale to ludzie, w których twórczości głośnym echem odbijają się ważne wydarzenia czy problemy społeczne. Literatura stanowi swoisty nośnik pamięci dla tego, co minęło. Dzięki twórcom ubiegłych stuleci w pamięci potomnych zachowało się to, co najważniejsze. Dzięki polskim tekstom kultury nigdy nie zapomnimy o cierpieniu rodaków żyjących pod obcym panowaniem, ich poświęceniu w imię walki o wolność, tragedii ludności żydowskiej podczas Holocaustu, traumie tych, którzy przeżyli II wojnę światową, wartościach cenionych przez naszych przodków. Historia determinowała istnienie literatury, dawała artystom powody do tworzenia ich, często wiekopomnych, dzieł. Zabory, życie w niewoli, odzyskanie niepodległości, życie w wolnym kraju, II wojna światowa, Holocaust, komunizm - to te wydarzenia stały się inspiracją dla twórców dziewiętnasto, a przede wszystkim dwudziestowiecznych. To te wydarzenia determinowały ich postawy i uczucia, one nadały kształt ich twórczości, zapewniały sztuce prozatorskiej i poetyckiej rację bytu. Literatura w tamtym okresie nie była tym, czym jest dzisiaj. Była bronią, narzędziem służącym walce z okupantem, lekarstwem na wszelkie troski i zmartwienia, dawała nadzieję na to, że kiedyś wszystko się zmieni, "pokrzepiała serca". Ale wojna się skończyła, Holokaust minął, komunizm upadł. Czy to znaczy, że poeci i pisarze stracili źródła, z których mogą czerpać inspirację? Czy wobec braku tak tragicznych i bolesnych wydarzeń, jak te wymienione wcześniej, literatura straciła dotychczasową wartość? Czy przestała być potrzebna w obecnych czasach? Odpowiedzi na to pytanie spróbował poniekąd udzielić ktoś, kto sięgnął za pióro teraz, współcześnie. Tym człowiekiem jest Tomasz Różycki, poeta urodzony w 1970 roku, a więc osoba młoda, której dorosłe życie przypadło już pod koniec komunizmu w Polsce. W wierszu Stara twierdza wysnuwa pesymistyczne wnioski na temat roli literatury we współczesnym życiu, stara się roztrzygnąć, czy literatura jest nam jeszcze w ogóle potrzebna. 
Utwór otwierają słowa skończył się wiek dwudziesty, ponadto wiersz powstał w listopadzie 2004 roku. Poeta w swoim tekście odnosi się do czasów dla niego już nieosiągalnych, ponieważ w tej strofie padają również słowa i literatura opuściła już miasta, ich ciepłe popioły, zapomniane pokoje, głębokie kościoły, głosy w piwnicach,  co przywodzi na myśl jedno - wojnę. Można znaleźć tutaj odniesienie do obrazu zarówno ruin zbombardowanej po powstaniu Warszawy, jak i innych zniszczonych w latach 40. europejskich miast - to właśnie ich popioły opuściła upersonifikowana literatura. Pozostawiła też zapomniane już, może opuszczone w pośpiechu, pokoje; stanowiące kiedyś potężne oparcie dla cierpiących ludzi kościoły, a nawet głosy przerażonych osób ukrywających się w piwnicach. Kolejna strofa potwierdza wysnuty wyżej wniosek. Literatura opuszcza (...) Niemców, Żydów, Polaków i tłumy na dworcach, czyli zostawia w spokoju niemieckich oprawców z okresu II wojny światowej, uciemiężoną ludność żydowską i żyjących w okupowanym kraju Polaków. Co więcej, literatura zrzuca mundury - pozostawia to, co się zdarzyło za sobą, nie zamierza do tego wracać, uwalnia się spod władzy tych bolesnych wydarzeń, którym służyła do tej pory. Warto się zastanowić, dlaczego poeta przywołał w tekście elementy rzeczywistości kojarzące się w wojną? Można zaryzykować stwierdzenie, że w ten sposób przywołał ostatnie wydarzenia, które w tak ogromnym stopniu zawładnęły twórczością pisarzy i poetów. Po wojnie zastanawiano się już tylko, jak pisać po Holocauście. Wspomnienia ogromnych tragedii i zbrodni dokonanych w czasie tej wojny odcisnęły okrutne piętno na twórczości tych, którzy pisali podczas okupacji, a także po jej zakończeniu. To w swoich tekstach rozliczali się z przeszłością (Ocalony Różewicza), próbowali utrwalić te wydarzenia, aby nikt o nich nie zapomniał (Warkoczyk Różewicza, Pamiętniki z powstania warszawskiego Białoszewskiego), oddawali cześć tym, którzy zginęli i zapewniali, że ich ofiara nie poszła na marne (Pieśń o żołnierzach z Westerplatte Gałczyńskiego), próbowali odnaleźć się w wojennej rzeczywistości (Baczyński i Kolumbowie). Ale wojna się skończyła, mijały lata, rany zaczęły się goić, twórcy zaczęli powoli odchodzić. Trzeba było pogodzić się z przeszłością, zacząć od nowa. Poeci i pisarze próbowali skupić się na czymś innym, nie chcieli być już niewolnikami wspomnień z wojny. I pisali dalej. Ale to nie była już twórczość tak głośna i emocjonalna, jak ta powstała w latach 40. i 50 XX wieku. Była bardziej oszczędna, intymna, skupiała się na uczuciach towarzyszących człowiekowi, przestała być patriotyczna i pełna nadziei, bo nie było potrzeby pokrzepiać Polaków, zaczęto odchodzić od tematyki wojennej, jednak nie zdarzyło się nic, co mogłoby tak gwałtownie i potężnie zawładnąć literaturą, jak tragedia okupacji hitlerowskiej i eksterminacji ludności żydowskiej. Ludziom zaczęło się wydawać, że to, czemu warto było poświęcić utwory literackie, zostało już spisane. Sytuacja polityczna i społeczna uległa stabilizacji, ludzie nie musieli już szukać oparcia w wierszach i tekstach prozatorskich, nie potrzebowali już zapewnień o lepszych czasach, o wolności, bo to zostało osiągnięte. Współcześni pisarze i poeci stanęli przed trudnym zadaniem, trzeba było znaleźć coś, o czym warto pisać, na co warto zwracać uwagę. Ale czy to miało jeszcze sens? Czy literatura mogła mieć jeszcze do odegrania jakąś rolę? W czym mogła ulżyć ludziom, jak miała się odnaleźć w nowych czasach? Czy w ogóle istniała jakakolwiek szansa dla niej? Czy to wina literatury cierpiącej na brak inspiracji czy ludzi, którzy przestali się nią interesować? Różycki wysnuwa kontrowersyjną tezę, w której twierdzi, że literatura porzuciła już upiory ulic, dzielnic, ogródków, zrzuciła mundury. Co miał na myśli tworząc to wyliczenie? Może literatura zerwała krępujące ją więzy, przestała być niewolnicą pamięci o tym, co się już zdarzyło? Może odeszła, bo nie jest już potrzebna? Może jej wartość w obliczu obecnej rzeczywistości pozbawionej globalnych hekatomb, przykładów bestialstwa i zezwierzęcenia spadła? Może nikogo już nie interesuje, skoro ludzie nie potrzebują już ukojenia w bólu, lekarstwa na niemożność pogodzenia się z losem? W obecnych czasach, w ojczyźnie Różyckiego, panuje względny spokój, Polska jest krajem wolnym i niepodległym, demokratycznym. Nie jest rozdzielona między sąsiadów, jej mieszkańcy nie ponoszą już śmierci za walkę o wolność, nie toczą się na jej terenie okrutne zbrodnie, rodacy nie są już uciemiężeni przez wroga, nie prowadzą bratobójczych walk. W kraju panuje spokój i dobrobyt. Może w takich realiach literatura nie jest już tak potrzebna, nie cieszy się taką popularnością i szacunkiem, co zwłaszcza w ubiegłym wieku? Może dlatego usunęła się i zamieszkała tam, gdzie według Różyckiego, jest jej miejsce od zawsze, od początku", w pustce, wstąpiła "w otchłań. Ponadto, poeta przywołuje wielkich twórców XX wieku - Mandelsztama, Leśmiana, Schulza, Brodskiego. Byli poetami, prozaikami, eseistami, krytykami, niektórzy mieli żydowskie pochodzenie. W większości łączy ich to, że byli prześladowani (Mandelsztam, Brodski) albo ponieśli śmierć w czasie wojny (Schulz). Nazwisko każdego z nich pojawia się jedynie w kontekście tego, że ich śmierć spowodowała odejście literatury. Te słowa przywodzą na myśl wiersz Czesława Miłosza O poezji z powodu telefonów po śmierci Herberta, w których poeta  wyraża swoje stanowisko na temat relacji między autorem a jego dziełem. Miłosz wskazuje na to, że poeta jest jedynie sługą poezji, istotą kruchą, nędzną, której przeznaczeniem jest śmierć. Poezja natomiast jest nieśmiertelna, wieczna i po śmierci swojego "sługi" opuszcza go i "wędruje światem" wolna od "majaków psychozy, krzyku gnijących tkanek, męki  wbitego na pal", czyli wolna od marnych spraw doczesnych i ludzkich. Horacy myślał wręcz odwrotnie (co w kolejnych wiekach podkreślał Kochanowski chociażby w pieśniach), co widać zwłaszcza w Odzie II lub utworze Exegi monumentum, z  którego pochodzi słynne non omnis moriar (nie wszystek umrę). Rzymski poeta w swojej twórczości widział szansę na przetrwanie w pamięci potomnych, literatura była dla niego narzędziem, które miało go unieśmiertelnić w pewien sposób, sprawić, że mimo, iż on sam umrze, jego twórczość będzie trwać. Różycki polemizuje z tą teorią gorzko stwierdzając, że wraz ze śmiercią autorów, ich dzieła tracą na znaczeniu, literatura cierpi na tym, gdyż nie ma osób, które mogłyby tworzyć i zapewniać jej ciągłość. Ponadto, poeta dostrzega pewien upadek świata, jego niszczenie, czemu ma służyć przywołanie sylwetek wymienionych już poetów. Jeden z wierszy Mandelsztama przyczynił się do narażenia się władzy komunistycznej w ZSRR, co w konsekwencji doprowadziło poniekąd do zesłania go na osobisty rozkaz Stalina, w wyniku czego zmarł. Za swoje pochodzenie zginął natomiast Brunon Schulz - został zastrzelony w getcie przez niemieckiego żołnierza. Być może Różycki stara się udowodnić, że życie ludzkie jest bardzo nietrwałe i łatwo je stracić, a słowo potrafi mieć niezwykłą moc. Mówiąc o relacji między autorem a jego dziełami w "Starej twierdzy" można również wysnuć wniosek, że twórcy najczęściej podtrzymują literaturę przy istnieniu. Gdy oni umierają, ona również stopniowo staje się coraz bardziej zapomniana i zanika. Interesujące jest stwierdzenie o miejscu, w którym, według autora wiersza, powinna znajdować się literatura. Wymienione są tu "pustka", "otchłań", "ciężka biblioteka", "archiwum plików wirtualnej maszyny", "zagubione listy, zdjęcia, sny". Łatwo zauważyć rozbieżność między dwoma pierwszymi wyrażeniami a pozostałą grupą. Pustka i otchłań kojarzą się zwykle z czymś niemożliwym do zdefiniowania, ogarnięcia wyobraźnią, czymś abstrakcyjnym. Biblioteka, archiwa, listy, zdjęcia to pojęcia, które znamy, jesteśmy w stanie poznać je zmysłami, dotknąć, zobaczyć. Jak więc zrozumieć te słowa? Może chodzi o to, że nikt nie jest w stanie dokładnie określić, skąd pochodzi literatura? W jaki sposób się narodziła? Czy twórcy są jej sługami, co zasugerował Miłosz i po ich śmierci zostaje uwolniona i wędruje (światem, w pustce, w otchłani?) czy może autorzy ją kształtują, ubierają w słowa, dlatego po ich śmierci pozostaje w tym, co materialnego po nich pozostało, w listach, na zdjęciach, w snach? Może przeznaczeniem literatury jest znalezienie się w zbiorach starej biblioteki? Może miejscem literatury jest tytułowa "stara twierdza", sędziwa budowla będąca kolebką literatury, do której powoli zaczyna ona  powracać? Może nie ma żadnego miejsca, w którym powinna się znaleźć, stąd "donikąd" wieńczące tekst?  Uwagę przykuwa wyrażenie "archiwalne pliki wirtualnej maszyny", które mogą pomóc w spojrzeniu na tekst z innej perspektywy. Może Różycki mówi w gorzki sposób nie o samej literaturze, ale o ludziach i zmianach, jakie zaszły w ich mentalności? Biorąc pod uwagę to, iż wiersz powstał dopiero w 2004 roku, a sam poeta jest człowiekiem młodym i bacznie obserwującym otaczający go świat (poemat Dwanaście stacji), można wysnuć wniosek, iż to ludzie się zmienili, przestali interesować się literaturą, odrzucili ją, zrezygnowali z niej na rzecz "wirtualnych maszyn", które ją wyparły i sprawiły, że przeniosła się do plików w archiwum tychże maszyn. Wówczas, również wyliczenia literatura porzuciła już upiory ulic, dzielnic, ogródków, a także opuściła wiśnie i dni przed maturą można byłoby uznać za wyraz żalu za tym, że to, co związane z codziennością, sprawami na pozór zwykłymi i mało ważnymi wciąż jest wypierane przez patetyczną, poważną, pełną moralizowania tematykę albo że coraz bardziej traci znaczenie wskutek zmian zachodzących we współczesnym świecie. 
Stara twierdza to wiersz o dosyć ponurym wydźwięku. Oszczędny w swojej formie, pozbawiony wyszukanych środków artystycznego wyrazu (z wyjątkiem wyliczeń i uwypuklających treść przerzutni) pozwala dostrzec to, co w nim istotne. Różycki wskazuje na wciąż słabnącą pozycję literatury we współczesnym świecie podyktowaną zmianą mentalności ludzi i brakiem silnych bodźców z zewnątrz mogących stanowić inspirację dla twórców. Pesymistycznie mówi o stopniowym odchodzeniu literatury w niepamięć spowodowanym spadkiem zainteresowania, śmiercią tych, którzy wybitnie się dla niej zasłużyli, brakiem potrzeby jej znajomości. Poeta wskazuje na to, iż wraz z końcem XX wieku literatura nie odgrywa już tak ważnej roli jak w latach 40., posępnie kończy swój tekst wymownym "donikąd", co sugeruje, że literatura przestaje pełnić funkcje, które przez wieki jej przypisywano. 


~R.

poniedziałek, 15 czerwca 2015

Muzyczny przegląd - to warto znać!

1. Ennio Morricone, film Misja (1986), fragment pt. Gabriel's Oboe





2. Yann Tiersen, film Amelia (2001), fragment pt. J'y suis jamais alle 





3. Hans Zimmer, film Gladiator (2000), fragment pt. Barbarian horde



4. Howard Shore, film Władca pierścieni: Drużyna pierścienia (2001), fragment pt. The Fellowship




5. James Horner, film Braveheart (1995), fragment pt.  For the love of a princess



6. Mark Mancina, film Tarzan (1999), fragment pt. One family




7. Li Si Song, film Hua Mulan (2009), fragment pt. Love isn't intact




8. Dario Marianelli, film Duma i uprzedzenie (2005), fragment pt. Your hands are cold 




9. Krzesimir Dębski, film Ogniem i mieczem (1999), fragment pt. Pieśń Heleny 




10. Hans Zimmer, film Karmazynowy przypływ (1995), fragment pt. Roll Tide




~R. 



Prosto z fabryki snów, czyli o filmie - Droga do przebaczenia (2007)

Droga do przebaczenia. Podchodziłam do tego tytułu wiele razy, ale niestety, jeśli akurat nie mam ochoty, to nie ma żadnej siły, która zmusi mnie do obejrzenia. W tym przypadku tak właśnie było. Nie mogłam się sama zachęcić do włączenia i obejrzenia. Nie wiem w sumie dlaczego. Obsada kusiła bardzo. Phoenix i Connelly to nazwiska, które mnie niezwykle przyciągały, ale jednak nie wystarczyły, abym się za to wzięła. Dopiero obejrzenie filmu o dosyć zbliżonej fabule, Labiryntu (2013) obudziła się we mnie szczera chęć zobaczenia Drogi do przebaczenia - absolutnie nie po to, żeby porównywać oba filmy, po prostu zainteresowała mnie właśnie ta tematyka, do której nie mogłam się wcześniej przekonać. 


Fabuła filmu nie była specjalnie odkrywcza, mam wrażenie, że akurat ta tematyka, jak żadna inna, jest dosyć mocno eksploatowana (wspomniany Labirynt czy Między światami z 2010 roku). Wielu reżyserów podjęło temat utraty/zaginięcia dziecka i tego, w jaki sposób to wpływa na jego rodziców i najbliższe otoczenie. Film, o którym pisałam wcześniej, Labirynt (2013), ukazywał historię tego, jak daleko można się posunąć w poszukiwaniu zaginionego dziecka. Droga do przebaczenia skupia się na tym, jak śmierć dziecka wpływa na jego najbliższych. To historia dwóch rodzin, które los złączył w tragicznych okolicznościach. Ethan Learner  (Joaquin Phoenix) to szczęśliwy mąż i ojciec dwójki dzieci. Pewnego dnia wybierają się na recital ich syna - dziesięcioletniego Josha. W tym samym czasie Dwight Arno (Mark Ruffalo) wraz z synem kibicują swojej drużynie w czasie meczu. W czasie gdy Dwight odwozi syna do byłej żony, dochodzi do tragedii. Arno potrąca syna Learnerów, Josha, na oczach jego ojca. Będąc w szoku, ucieka z miejsca wypadku. Ethan postanawia za wszelką cenę znaleźć zabójcę swojego syna. Z czasem dochodzi do dramatycznej konfrontacji Dwighta z Ehtanem. 


Jak wspomniałam, fabuła dosyć mało wyszukana, wielokrotnie powtarzana w różnych filmach, stale obecna w kinie. Niemniej jednak nie nudziłam się, nie oglądałam ze świadomością: wiem, jak się skończy. Scenariusz został świetnie przemyślany, co jest zasługą nie tyle dobrej podstawy (film powstał na motywach powieści), ale świetnej pracy, jaką wykonał tutaj reżyser i scenarzysta równocześnie - Terry George, twórca scenariuszy do tak wybitnych produkcji jak Hotel Ruanda (2004) czy W imię ojca (1993), dzięki czemu film był ciekawy, stopniowo tworzyło się coraz większe napięcie, widz nieustannie był ciekawy tego, jak będzie wyglądał punkt kulminacyjny. Nie wiem, na ile była to kwestia zastosowanych chwytów emocjonalnym, na ile mojej wrażliwości, na ile po prostu doskonale zrobionego filmu, ale przez pewien czas nie mogłam powstrzymać stanu emocjonalnego bliskiego wybuchnięciu płaczem. W jakiś sposób to, co widziałam na ekranie, to jak zachowywały się postaci (aktorsko pierwsza klasa!), jaka temu towarzyszyła muzyka sprawiło, że nie mogę tego filmu oceniać negatywnie. Oczywiście, mam tę świadomość, że filmowi zarzuca się pewne naciąganie faktów, mało prawdopodobne zbiegi okoliczności (sprawca wypadku i pośrednio jego ofiara rozmawiają jakby nigdy nic?), ale jestem w stanie je wszystkie usprawiedliwić tym, że obie rodziny mieszkały w jednej, niewielkiej mieścinie, gdzie możliwość wpadnięcia na siebie nie jest znowu aż taka mała, dlatego w ogóle nie zwracałam uwagi na to, na ile prawdopodobne są przedstawiane wydarzenia - film w zamierzeniu miał być historią dotyczącą ludzkiej psychiki, postaw człowieka w obliczu tragedii, nie obyczajowym obrazkiem wyjętym z życia ludzi mieszkających w jednym ze stanów Ameryki. Osobiście uważam, że wydarzenia przedstawione w filmie mają rację bytu i istnieje dosyć duże prawdopodobieństwo na to, że coś takiego faktycznie mogło/może się wydarzyć. 


Włączając film, w ogóle nie spodziewałam się, że zobaczę coś tak dobrego. Wychodziłam z założenia, że to kolejny film podejmujący tematykę rozpaczy po śmierci bliskiej osoby, nie oczekiwałam niczego nowego (kilka dni wcześniej obejrzałam dosyć przeciętne Między światami, co jeszcze bardziej mnie zniechęcało). Moje zaskoczenie było równe zachwytowi nad fenomenalną grą aktorską. Droga do przebaczenia wywarła na mnie niesamowite wrażenie, mocno zaangażowałam się w to, co widziałam na ekranie, starałam się postawić w sytuacji zarówno Ethana Learnera, którego życie w ułamku sekundy zupełnie się posypało, jak i Dwight Arno - człowieka niewątpliwie o dobrym sercu, szczerze kochającego swojego syna, ale człowieka, który zabił, nieświadomie, ale zabił. Starałam się zrozumieć motywacje jego postępowania, skrajne stany emocjonalne, w których znajdowali się bohaterowie. Twórcy niewątpliwie osiągnęli swój cel - wzbudzili emocje, skłonili do myślenia. Długo jeszcze po wyłączeniu telewizora zastanawiałam się nad tym, co zobaczyłam, zastanawiałam się, jak ja bym się zachowała w takiej sytuacji (zarówno w sytuacji ofiary, jak i sprawcy tragedii). Podobało mi się to, w jaki sposób reżyser i scenarzysta podszedł to kwestii przedstawienia sytuacji w rodzinie po śmierci dziecka - jak przeżywa to ojciec, matka, rodzeństwo (świetna Ellie Fanning w roli młodszej siostry potrąconego chłopca), jak ta śmierć wpływa nie tylko na ich stan emocjonalny, ale i wzajemne relacje. Podobało mi się to, jak pokazano kwestię odpowiedzialności i świadomości za swoje czyny sprawcy wypadku, Dwighta Arno. Wszystko to w całości dawało świetny obraz tego, jak jedno wydarzenie może zniszczyć czyjeś życie. 


Co do aktorstwa. Cóż mogę powiedzieć? Było genialne, rewelacyjne, perfekcyjne, intrygujące. Joaquin Phoenix należy do ścisłego panteonu moich ulubionych aktorów, widziałam większość jego filmów, jeden lepszy od drugiego. W każdym Phoenix daje z siebie sto procent, jest postacią, nie aktorem odgrywającym rolę - za każdym razem idealnie wciela się w powierzonego mu bohatera, perfekcyjnie oddaje jego charakter, towarzyszące mu emocje. Nie inaczej było w Drodze do przebaczenia. Phoenix znowu udowodnił, że jest wyjątkowo zdolnym aktorem. To, w jaki sposób zagrał rolę człowieka, który stracił ukochane dziecko i poprzysięga zemstę było czymś niezwykłym. Ta rola niewątpliwie na długo pozostanie w mojej pamięci. Wyrazista, charyzmatyczna, dramatyczna, tragiczna, perfekcyjnie zagrana. 


Nigdy nie pomyślałabym, że Mark Ruffalo potrafi tak genialnie grać! Nigdy nie przeczyłam, że facet ma ogromny talent, ale tego, co zobaczyłam w Drodze do przebaczenia się nie spodziewałam. Ruffalo w roli człowieka, który przez przypadek potrąca dziecko i ucieka z miejsca wypadku spisał się świetnie. Oglądaniu rozterek tej postaci, jego wahań, życia w ciągłej niepewności i strachu, wyrzutów sumienia towarzyszył podziw dla kunsztu i emocji, z jakimi ten człowiek to zagrał (ostatnia scena była po prostu godna Oscara).


Doskonale spisała się również niezwykle zdolna Jennifer Connelly w roli matki, która straciła dziecko i, co gorsze, zaczyna się obwiniać o jego śmierć. Connelly w każdym filmie, podobnie jak Phoenix, pokazuje maksimum swoich umiejętności, w Drodze do przebaczenia wypadła niezwykle przekonująco, sceny z jej udziałem mocno mnie poruszały i często byłam bliska płaczu widząc, jak fatalnie radzi sobie z tym wszystkim jej postać. Well done. 


Miłym zaskoczeniem była również obecność malutkiej jeszcze, bo dziewięcioletniej, Ellie Fanning, która zagrała postać młodszego dziecka Learnerów, siostrzyczki zmarłego Josha. Chociaż pojawiała się na ekranie dosyć rzadko, to za każdym razem skupiała uwagę widza na sobie. Sceny z jej udziałem były bardzo przykre, co w dużej mierze jest zasługą talentu małej Fanning. 



Droga do przebaczenia to film, który bardzo mnie poruszył i wstrząsnął. Jak wcześniej wspominałam, zupełnie nie spodziewałam się tego, co zobaczyłam. Nie jest to kolejny film niewnoszący nic nowego, wałkujący ten sam temat. To naprawdę ciekawa historia stawiająca temat utraty bliskiej osoby i odpowiedzialności za własne czyny w zupełnie innym, nowym świetle i zachęcam każdego, kto szuka dobrego dramatu podejmującego wątki psychologiczne, do obejrzenia tego filmu.





~R.


niedziela, 14 czerwca 2015

Serialowe rozgrywki - Na krawędzi (2012)

Na krawędzi - serial reklamowany jako najbardziej wyczekiwana, najczęściej komentowana, najgłośniejsza polska produkcja sensacyjna. Muszę przyznać, że oglądając pierwsze plakaty, trailery i obserwując całą akcję promocyjną, to spodziewałam się jakiejś ambitniejszej wersji W11, ewentualnie miernej kopii chcącej dorównać fenomenowi Pitbulla albo Gliny. Niestety, ekipa odpowiadająca za promocję Na krawędzi się nie postarała - wyszło tanio, nijako i ogólnie mało zachęcająco. Ale postanowiłam nie skreślać tego tytułu z uwagi na wielkie nazwiska obecne na liście obsadzonych aktorów - Baka, Simlat, Bonaszewski, Sadowski, Fronczewski, Małecki. Pomyślałam, czemu nie, warto spróbować i kierując się słynnym nie oceniaj książki po okładce, włączyłam pierwszy odcinek. 



Po trzech długich dniach udało mi się dobrnąć do ostatniego, trzynastego, odcinka drugiego sezonu. I cofnęłam niemal wszystkie krytyczne uwagi, o których pomyślałam przed seansem. Przyznaję, że byłam pod wrażeniem tego, jak ten serial mnie wciągnął. Pierwszy sezon to historia Marty Sajno - na pozór szczęśliwej i niezależnej kobiety posiadającą imponujący majątek, prowadzącą fundację działającą na rzecz kobiet będących ofiarami przemocy, przede wszystkim na tle seksualnym. Jednak pozory mylą - pani Sajno po kilkunastu latach pobytu w Kanadzie, wraca do Polski, nie tylko po to, aby spełniać się jako filantropka, ale po to, aby na własną rękę wymierzyć sprawiedliwość czterem mężczyznom, którzy przed laty okrutnie ją skrzywdzili. Fabuła niczego sobie, sposób realizacji jeszcze lepszy, ale wydaje mi się, że gdyby nie świetny dobór obsady, to nie wyglądałoby to tak dobrze. Genialnego charakteru całej serii nadała obecność takich pereł polskiego kina (i polskiej sceny teatralnej również!) jak Mariusz Bonaszewski, Przemysław Sadowski, Mirosław Baka, Łukasz Simlat. Oglądając pierwszy sezon cały czas wydawało mi się, że to aktorzy i solidnie napisany scenariusz budują ten serial, co pomogło ukryć wszelkie niedociągnięcia czy irytujący montaż. Chyba najlepszym przykładem potęgi połączenia dobry scenariusz + dobry aktor jest Przemysław Sadowski wcielający się w rolę policjanta Andrzeja Czyża, lojalnego przyjaciela Tomasza Kamińskiego (Marek Bukowski) i człowieka posiadającego ogromną liczbę "kolegów" w różnych branżach. Pan Sadowski to nie tylko, jak się okazało, rewelacyjny aktor teatralny (Nasza Klasa Słobodzianka, Przylgnięcie w reżyserii Aldony Figury), równie dobrze spisuje się na planie filmowym. Jego postać była zdecydowanie najbardziej wyrazista, nie wiem, czy to za sprawą jego wybitnych umiejętności aktorskich czy to kwestia scenariusza, w sumie nie ma to znaczenia, Sadowski świetnie odegrał rolę cynicznego, złośliwego, lubiącego wypić policjanta cechującego się jednak wielkim szacunkiem do takich wartości jak lojalność czy przyjaźń. Kwestie Andrzeja Czyża, nie dość, że świetnie napisane, to jeszcze doskonale wypowiedziane przez Sadowskiego niezwykle podnoszą wartość serialu jako całości. 


Łukasz Simlat, zdecydowanie jeden z moich ulubionych polskich aktorów. Uwielbiam go niezależnie od tego gdzie zagra i w jakim spektaklu wystąpi. Simlat to człowiek niezwykle charyzmatyczny, przyciągający widza, każda jego rola jest świetna, zapamiętywana i wyrazista, co udowodnił już u Żuławskiego w serialu Krew z krwi czy u Szumowskiej w filmie W imię... To między innymi jego nazwisko w obsadzie Na krawędzi przyciągnęło mnie i zachęciło do obejrzenia. Liczyłam na podobną kreację, co w Krwi z krwi i nie zawiodłam się. Simlat w roli Protasa - bandziora zabijającego ludzi za pieniądze, ale posiadającego pewne swoje zasady, których nigdy nie łamie, na początku pracował dla jednego z oprawców Marty Sajno, później dla drugiego, w końcu zaczął prowadzić własną grę, aby finalnie stanąć po stronie Sajno i pomóc jej w rozwiązaniu sprawy gwałtu na niej sprzed 20 lat. Niejednoznaczna postać, trudno odgadnąć motywy niektórych jego postaw, chociaż cel jego działania jest dobrze znany. Simlat rewelacyjnie spisał się w tej roli, zresztą jak w każdej. Był przekonywujący, profesjonalny, świetnie odegrał rolę brutalnego bandyty z zasadami. 


Bonaszewski i Baka. Dwóch genialnych aktorów, w dwóch różnych rolach. Mariusz Bonaszewski podbił moje serce rolą człowieka od brudnej roboty w serialu Krew z krwi, a ostatnio genialną kreacją księdza Robaka, Jacka Soplicy w spektaklu Pan Tadeusz - wszystkie słowa Teatru Narodowego. W Na krawędzi przyszło mu jednak grać wyrachowanego adwokata (wcześniej prokuratora) - jednego z czterech mężczyzn, którzy tuszowali sprawę gwałtu na Marcie Sajno, człowieka bez skrupułów, prawdopodobnie z dosyć elastyczną moralnością, niewahającego się podjąć najdrastyczniejszych kroków, by chronić swoje interesy. Mirosław Baka, niezapomniany Jacek Łazar w Krótkiego filmu o zabijaniu (1987) Kieślowskiego, tym razem wcielił się w postać adwokata przed laty broniącego Marty Sajno, poznajemy go jednak jako bezrobotnego pijaka przesypiającego całe dnie w swoim mieszkaniu w jednej z warszawskich kamienic. Baka, jak zwykle zresztą, spisał się genialnie jako człowiek, niegdyś przebiegły i chciwy, teraz drżący na myśl o tym, co może odkryć jego dawna klientka - świetnie oddał złożoność swojej postaci, jej niejednoznaczną naturę. 

Bonaszewski w roli mecenasa Niemczyka




Baka jako mecenas (były) Karski

Pozytywne wrażenie wywarł na mnie również znany z podkładania głosu Jacek Kopczyński - tym razem jako niemy osobisty ochroniarz i równocześnie najlepszy przyjaciel Marty Sajno, chociaż nie wypowiedział ani jednego słowa (nie licząc bycia narratorem) to dla mnie był jedną z najciekawszych, najbardziej tajemniczych postaci serialu świetnie zagraną przez Kopczyńskiego. Fajnie spisał się również Jakub Wieczorek w roli policjanta z wydziału terroru i zabójstw - Potockiego, sceny dialogów między nim a Czyżem należały do najlepszych fragmentów całego scenariusza, to również była niezwykle wyrazista, konkretna postać budująca całkiem niezły klimat serialu sensacyjnego. 


Jacek Kopczyński, Cichy
Wieczorek jako Potocki

Mieszane odczucia budzą u mnie odtwórcy dwóch, ponoć głównych ról, Urszula Grabowska i Marek Bukowski. Marta Sajno w zamierzeniu miała być elegancką, chłodną kobietą sukcesu bezwzględnie niszczącą ludzi, którzy ją skrzywdzili. Grabowska wizualnie pasowała idealnie - to piękna, pełna klasy kobieta w średnim wieku, więc do roli pasowała jak ulał. Gorzej było, kiedy otwierała usta, bo w sporej części scen jej aktorstwo pozostawiało wiele do życzenia - było drewniane, sztywne, wyuczone, co niezwykle przeszkadzało w oglądaniu, ale z każdym odcinkiem odczuwało się to, na szczęście, coraz mniej, aktorka zaczęła być przekonywująca i nawet doceniłam to, w jaki sposób odegrała powierzoną jej rolę. Gorzej z Bukowskim, który zupełnie nie poradził sobie z rolą bystrego policjanta z uporem maniaka szukającego czegokolwiek, co mogłoby mu pomóc rozwiązać zagadkowe poczynania Marty Sajno. W każdej scenie wypadał niezwykle sztucznie, nie był ani trochę przekonujący, a w duecie z Sadowskim czy Bonaszewskim był niestety słabszym ogniwem, wypadał blado i nijak - był jedynie rekwizytem, przystojnym i czarującym, ale rekwizytem. 


Grabowska jako Marta Sajno

Bukowski jako Tomasz Kamiński

Pierwszy sezon Na krawędzi był niezwykle pozytywnym zaskoczeniem - szczerze mówiąc, nie spodziewałam się, że będzie to aż tak niezłe. Jak wspomniałam, spodobał mi się pomysł na fabułę, jego realizacja, świetny dobór obsady. Historia Marty Sajno i jej własne, prywatne śledztwo bardzo mnie wciągnęło, ani na chwilę nie oderwałam wzroku od telewizora, nieustannie ciekawiło mnie rozwiązanie zagadki. Irytował niestety montaż, który często przypominał charakterystyczny sposób kręcenia filmów paradokumentalnych i "seriali sensacyjnych TVN" (W11, Detektywi i te sprawy), co często całkiem mnie bawiło (zamiar miał być chyba inny). Dobór muzyki do serialu pozostawię chyba w spokoju - była, czasami nie pasowała, ale nie psuła odbioru serialu, więc nie będę się nad tym rozwodzić. 


Drugi sezon, chociaż zapowiadał się ciekawie - pomysł z międzynarodowym problemem handlu dziećmi, sprzedażą niemowląt przez matki, średnio legalnymi badaniami nad leczeniem wirusa HIV wydawał się całkiem przemyślany - okazał się o wiele gorszy od serii numer jeden. Dodanie postaci inspektor Leny Korcz miał być próbą odświeżenia serialu, nadania mu nowego charakteru mającego przyciągnąć i zaciekawić widzów. Niestety, Kamilla Baar, niewątpliwie piękna i zdolna, irytowała od pierwszej chwili, gdy pojawiła się na ekranie. W zamierzeniu miała być kolejną, obok Marty Sajno (Grabowska) czy Tamary (Hirsch), strong woman serialu - niezależna indywidualistka przełamująca konwenanse, zdolna i bystra policjantka z zawziętością tropiąca złych ludzi. Jednak teoria a to, co miałam okazję zobaczyć na ekranie to dwie różne rzeczy. Baar, jak wspomniałam, to całkiem zdolna aktorka obdarzona przyjemną aparycją, jednak w tej roli się nie sprawdziła. Grała niezwykle irytująco (chyba nie tak miało być), a szkoda, bo jej postać powinna wzbudzać sympatię i zdobyć wielu fanów - może tylko się czepiam, ale jej wizja wykreowania pani Korcz mnie nie porwała, nie przekonała, nie zachwyciła i nawet zaczęło mi brakować zepchniętego na drugi plan Bukowskiego jako Tomasza Kamińskiego. 


Drugiej serii zabrakło niestety w wielu momentach logiki i sensu, nadto aż było sentymentalnych i ckliwych scen, które zniszczyły i tak niedopracowaną atmosferę serialu. Sezon obfitował w sceny zupełnie niepotrzebne, często mało logiczne, które zamiast przybliżać do rozwiązania zagadki, tylko oddalały od tego bohaterów. Chociaż silna ekipa pierwszego sezonu (Sadowski, Hirsch, Grabowska, Wieczorek, Simlat) nadal trzymała poziom, a nowe twarze serialu (Małecki, Dedek, Wardejn, Juras) spisywały się równie świetnie, to czegoś tutaj zabrakło. Ewidentnie coś nie zagrało - odcinki zaczęły się dłużyć, stały się nudnawe, postać Leny Korcz nie pomagała. Na szczęście z odsieczą ruszyli wymienieni przeze mnie aktorzy, zwłaszcza Małecki i Wadrejn. Grzegorz Małecki w roli Krzysztofa Kędzierskiego - mężczyzny, który nie bez powodu stanął na drodze Tamary Madejskiej (Maja Hirsch) wypadł naprawdę nieźle, w każdym odcinku jego postać wyczyniała skrajnie odmienne rzeczy, które nie pozwalały jednoznacznie ocenić tej postaci. Zdzisław Wardejn, rzadko pojawiający się w pierwszym sezonie, nadrabiający to w drugim, w roli pułkownika Kani, cynizmem, chamstwem i złośliwością dorównywał Sadowskiemu wcielającemu się w postać Andrzeja Czyża, dzięki czemu stał się jedną z moich ulubionych postaci. 

Małecki w roli Krzysztofa Kędzierskiego


Wardejn jako pułkownik Kania

Cóż, mimo tego, iż jestem pod ogromnym wrażeniem tego, z jaką wyrazistością stworzono postaci serialu Na krawędzi, jak fenomenalnie poradzili sobie aktorzy, jak ciekawie wymyślono intrygi, z którymi musieli poradzić sobie bohaterowie. Wszystko pięknie i wspaniale, ale jest jednak coś w tym serialu takiego, co nie pozwala mi go oceniać wysoko, brać zupełnie na poważnie. Nie do końca potrafię powiedzieć, co to takiego, ale czegoś ewidentnie mi w nim brakuje. Chyba brakowało mi tej świetnej atmosfery, z jaką miałam do czynienia przy okazji Pitbulla, Gliny czy Krwi z krwi. Twórcom nie udało się do końca zbudować klimatu, jaki powinien charakteryzować dobry serial sensacyjny - czasami było za mdło, zbyt ckliwie, czasami aż zbyt dosadnie. Momentami czułam, jakbym oglądała Fakty albo wspomniane już W11- wydział śledczy, a chyba tak nie powinno być. Niemniej jednak, serial wciąga i wywiera dosyć pozytywne wrażenie, w skali 1-10, oceniłabym go na mocne 6, bo miał niezwykły potencjał, aby stać się świetnym, solidnie zrobionym serialem kryminalnym i chociaż wiele mu brakuje do klasyków polskich produkcji kryminalno-sensacyjnych, to naprawdę Na krawędzi trzyma poziom i warto go obejrzeć, przynajmniej pierwszy sezon, chociażby dla doskonałego aktorstwa.



~R.



środa, 10 czerwca 2015

Prosto z fabryki snów, czyli o filmie - Hua Mulan (2009)

Chińskie kino. Ciężko je oceniać. Jest niczym Bollywood - rocznie w Chinach powstaje więcej filmów w zasadzie niczym się od siebie nieróżniących, ile w całej Europie razem wziętej. Chińskie kino dzieli się na dwie grupy - filmy powstałe w sumie nie wiadomo po co i dlaczego oraz filmy, które faktycznie robią wrażenie, które są perełkami azjatyckiej sztuki filmowej, skądinąd bogatej w dobre, solidnie zrobione filmy tłamszone niestety przez wychodzące z tej samej taśmy produkcyjnej historie opowiadające o losach Hindusów na zasadzie bogaty on i biedna ona (lub odwrotnie) albo przepełnione efektami specjalnymi filmy quaziwojenne produkowane na potęgę właśnie w Chinach. Muszę jednak przyznać, że nie jestem do końca obiektywna, zważając na moje ogromne uwielbienie wszystkiego, co związane z Chinami - to jeden z tych krajów, których kultura mnie zachwyca i nieustannie zaskakuje. Poczynając od Wielkiego Muru Chińskiego kończąc na legendzie o Hua Mulan - chińska architektura, sztuka i literatura należą do najciekawszych i najbogatszych w historii światowych cywilizacji. I to właśnie słynna już opowieść o kobiecie, która w przebraniu mężczyzny wstąpiła do chińskiego wojska stała się inspiracją najpierw dla ekipy disneyowskiej, później dla samych Chińczyków do stworzenia filmu animowanego i dramatu wojennego poświęconego najsłynniejszej kobiecie chińskiej kultury, symbolowi nabożności synowskiej - Hua Mulan. Film pochodzący z 2009 roku należy do moich ulubionych produkcji z rodzaju tych wojennych, przygodowych i tym podobnych. 




Muszę przyznać, że historia Hua Mulan opowiedziana przez Disneya jest tą, którą kocham i uwielbiam, wychowałam się na tej bajce. Smok Mushu, świerszcz przynoszący szczęście, piękne piosenki, Jerry Goldsmith w świetnej kondycji, piękne love story z klasycznym happy endem. Całe moje dzieciństwo to disneyowska Mulan. Ale to bajka, legenda musiała zostać lekko podrasowana i dostosowana do tego, co produkuje wytwórnia Walta Disneya, musiała przecież trafiać do najmłodszych i ich przyciągać. Stąd elementy komiczne, smoki, rozśpiewana armia Chińczyków. Prawdziwa legenda i realia w jakiej powstała są jednak o wiele mniej wesołe i przyjemne. Hua Mulan według opowieści miała być dziewczyną, która by ratować schorowanego ojca, wstępuje do wojska jako mężczyzna i przez jakieś dwanaście lat służy w wojsku walcząc z wrogiem, konkretniej z Xiongnu  (koczowniczym, azjatyckim plemieniem) w okresie rozbicia północnych Chin. Oczywiście swój udział w produkcji mieli Amerykanie, co więcej każdy dramat wojenny ma w sobie jakiś wątek miłosny, dlatego i w tym przypadku nie było inaczej - w filmie pojawia się dramatyczna historia miłosna z Mulan i (nieobecnym w legendzie) księciem Wentai, w zasadzie, to ten wątek stanowi trzon całej opowieści, ale o tym za chwilę. 


Po kolei. Twórcy filmu z 2009 roku postanowili uraczyć nas historią Hua Mulan stworzoną w jej ojczyźnie. Otrzymujemy zatem opowieść o pięknej dziewczynie, która pewnego dnia staje przed trudnym wyborem: miłością do ojca czy posłuszeństwem wobec niego. Mulan wybiera mało rozsądnie, stawia emocje na pierwszy miejscu i w męskim przebraniu wymyka się z domu i wstępuje do wojska, aby uchronić przed tym swojego ukochanego ojca. W wojsku spotyka swojego przyjaciela z wioski, poznaje jednego z dowódców, jak się później okazało księcia, Wentai. Szybko pnie się po szczeblach wojskowej kariery, za każdym razem udowadniając swoje umiejętności dowódcze i nie tylko. Dzielnie walczy nie tylko z wrogimi plemionami, ale również ze swoimi uczuciami, co okazuje się zadaniem o wiele trudniejszym niż walka na polu bitwy. 


Całość filmu przypomina całkiem bardzo to, co widzimy w amerykańskim produkcjach zaliczanych do gatunku "wojenny". Wszystko tam jest brudne, zakurzone i we krwi. Bohaterowi próbują poradzić sobie z dramatem, jakim jest wojna, starają się myśleć, że to się niedługo skończy i wszyscy zaczną normalnie żyć. Co więcej, jeśli mówimy o scenach batalistycznych, to moim zdaniem, wypadają one równie dobrze, a nawet lepiej (bo Chińczycy w mniejszym stopniu wspomagają się techniką komputerową) jak w przypadku filmów amerykańskich. Sceny bitew zostały nagrane z ogromnym rozmachem i dbałością o szczegóły. Poczynając od umundurowania żołnierzy po realizm, z jakim zostało wszystko napisane i nakręcone. Nie zobaczymy tutaj tego, czego moglibyśmy się spodziewać - buntów wobec zajmowanej pozycji, dramatycznego ujawnienia tożsamości Mulan, szczerych wyznań i pocałunków w środku bitwy. Wszystko zostało dostosowane do obowiązujących w tamtych czasach realiów - Mulan (jeszcze jako kobieta w wiosce) nie dyskutuje z żadnym mężczyzną, jest posłuszna i pokorna, jej relacja z Wentai to nie żadne amerykańskie, patetyczne wyznania i dramatyczne pocałunki - to relacja oparta na wzajemnym szacunku, bez zbędnych słów i niepotrzebnych gestów - największy atut filmu. 



Hua Mulan to nie tylko solidnie zrobiony film opowiadający piękną historię. Zaraz po świetnie napisanym scenariuszu uwagę przykuwa muzyka - jedna z najpiękniejszych ścieżek dźwiękowych, jakie kiedykolwiek miałam przyjemność poznać. Aż trudno uwierzyć, że Hua Mulan była pierwszym filmem, do którego komponował twórca, o którym niestety nic nie wiem i pewnie się nie dowiem, bo dokopać się do czegokolwiek jest niezwykle trudno, ale najlepszą jego wizytówką jest to, co stworzył - dramatyczna, wzruszająca, przepełniona emocjami, rozdzierająca serce w kulminacyjnych momentach.




Co jeszcze zasługuje na uwagę w Hua Mulan? Aktorzy. Wei Zhao, śliczna i utalentowana aktorka oraz piosenkarka, w tytułowej roli spisała się rewelacyjnie. Zarzuca się czasami, że wybór aktorki był niewłaściwy - bo na pierwszy rzut oka widać, że to kobieta, bo za wysoki głos, bo za łagodne rysy twarzy. Pozwolę sobie się z tym nie zgodzić. Wei Zhao jako Mulan była niezwykle przekonywująca i chociaż momentami widać było, jak bardzo kobiecą ma urodę, to jednak będę stała za nią murem. Idealnie oddała emocje, które targały Mulan - kobiety nieprzygotowanej na to, co sama na siebie ściągnęła, kobiety walczącej między miłością a obowiązkiem, kobiety, która przez lata żyła w strachu o to, czy jej sekret nie wyjdzie na jaw. Well done. Uważam, że Wei Zhao, zaraz obok odtwórcy roli Wentai, była perłą tego filmu.


Kun Chen, bardzo popularny w swojej ojczyźnie aktor, wcielił się w filmie w rolę księcia Wentai - jedną z dwóch osób znających sekret Mulan, człowieka, który wielokrotnie uratował jej życie i który ją szczerze pokochał. Pomijając już kwestię niezwykłej urody tego człowieka, muszę przyznać, że to jedna z lepszych ról męskich w kinie w ogóle, jakie widziałam. Zakochany mężczyzna niemogący o sobie decydować, walczący między świadomością, tego co powinien robić a tym, co czuje i czego pragnie. Postać Wentai była postacią niezwykle ciekawą, i choć nieobecny w legendzie, nadał jej dodatkowego, nowego, istotnego wydźwięku. 


Nie wstydzę się napisać, że Hua Mulan to film, który zajmuje szczególne miejsce w moim sercu. Idealnie trafił w mój sposób postrzegania świata i tego, co oczekuję od oglądanego filmu. Włączając ten film kilka lat temu nie spodziewałam się, że zostanę uraczona piękną, subtelną historią miłosną w okrucieństwami i całą brutalnością wojny w tle. Nie spodziewałam się, że film wywrze na mnie aż takie wrażenie. Rewelacyjnie napisany scenariusz, dbałość o szczegóły i oddanie realizmu, zgrabne aktorstwo, wyjątkowa i niepowtarzalna muzyka. To te elementy sprawiły, że film jest niezwykły, zaskakujący i polecam go wszystkim, którzy chcieliby zobaczyć coś naprawdę unikatowego w skali światowego kina. 


Hua Mulan to film, który świetnie przeniósł na ekran jedną z najsłynniejszych legend w historii. Nie ma w nim nic tandetnego, kiczowatego, żenującego. To solidnie zrobiony film opowiadający w możliwie najwspanialszy sposób znaną od lat historię nadając jej nowego charakteru. A morał jest taki, że nie ocenia się książki po okładce - film wojenny wyprodukowany w Chinach wcale nie musi być gorszy od kultowych tytułów powstałych w Ameryce czy Europie. 



~R.



Muzyczny przegląd - to warto znać!

1. Austra, Lose it, z albumu Free it break (2011)




2. Ed Sheeran, I see fire, z albumu X (2014)




3. Bat for Lashes, Oh yeah, z albumu The Haunted Man (2012)




4. Sia, Chandelier, z albumu 1000 Forms of Fear (2014)




5. Dead Can Dance, The host of Seraphim, z albumu The Serpent's Egg (1987)




6. Jessie Ware, Wildest moments, z albumu Devotion (2012)




7. Arctic Monkeys, R U Mine?, z albumu AM (2013)




8. Florence and the machine, Breath of life, z albumu, z albumu Ceremonials (2011)




9. Aaron Tveit, Goodbye, ze spektaklu Catch me if you can (Broadway)




10. Nick Cave & The Bad Seeds, There she goes, my beautiful world, z albumu Abattoir Blues/The Lyre of orpheus (2004)





~R.