wtorek, 26 maja 2015

Prosto z fabryki snów, czyli o filmie - Jak ojciec i syn (2013)

Przyznam szczerze, że kino japońskie nie jest mi bliskie, niewiele mogę o nim powiedzieć, powiem więcej, film Jak ojciec i syn Hirokazu Koreedy był w zasadzie pierwszym obrazem japońskiej sztuki filmowej, jaki widziałam. I jestem nim oczarowana. Chcę więcej. Zanim przystąpiłam do pisania tej recenzji zapoznałam się z opiniami na jego temat (filmweb prawdę Ci powie) i byłam szczerze zaskoczona negatywnymi komentarzami - doskonale rozumiem, że film może się nie podobać, ale nie w takim stopniu, tego nie pojmuję. Zaraz przekonacie się dlaczego. 


Cichy. Spokojny. Oszczędny. Chyba jeszcze nie widziałam filmu, który przy minimum formy osiągnął maksimum treści. Żaden film nie poruszył mnie tak bardzo. Nie dlatego, że przedstawił historię tragedii dwóch obcych sobie rodzin, nie dlatego, że reżyser chciał nam pokazać wzruszającą historię o dorastaniu do bycia rodzicem, to nie fabuła tego filmu, a to, w jaki sposób o tym opowiada, zadecydował o sile jego przekazu. Ryota (Masaharu Fukuyama) to człowiek sukcesu - ma dobrze płatną pracę, czuje się spełniony zawodowo, ma piękną żonę, uroczego syna, słowem, idealną rodzinę. Nic nie zapowiadało nadejścia dnia, który mógłby to zniszczyć. Jeden telefon ze szpitala, w którym na świat przyszedł jego ukochany syn, wystarczył, aby całe jego uporządkowane życie posypało się niczym domek z kart. Słowa "dziecko, które państwo wychowują, nie jest waszym biologicznym potomkiem" zabrzmiały jak słaby żart. Ryota wraz z żoną Midori (Machiko Ono) postanawiają jednak skontaktować się z drugą poszkodowaną rodziną - rodziną, która przez sześć lat wychowywała ich prawdziwego syna. Moment spotkania to początek próby delikatnej zamiany chłopców...Historia brzmi nieprawdopodobnie, ale na szczęście za robienie tego filmu wziął się Japończyk, nie Amerykanin, dzięki czemu dostaliśmy dojrzałą, spokojną, wyważoną wizję tego, jak kilka osób może na swój sposób przeżywać tragedię, której doświadczył. 




Dlaczego podaję w wątpliwość fakt, iż ta sama historia opowiedziana przez Amerykanina (ewentualnie jakiegoś Europejczyka) straciłaby na wartości? W mojej prywatnej opinii, nasz zachodni krąg kulturowy przyzwyczaił nas do niezwykłej wylewności, dramatyzmu i patosu, którego oczekujemy także (a może przede wszystkim) w każdym tekście kultury, zwłaszcza w filmie. Słysząc taki zarys fabuły, oczekujemy krzyku, płaczu, emocjonalnych dyskusji, dramatycznych decyzji. Koreeda miał inną wizję, inne wyobrażenia - moim zdaniem, o wiele lepsze. Zamiast skupiać się na tworzeniu kolejnej przerysowanej, pełnej plot twistów i emocji, oderwanej od rzeczywistości historii, spróbował pokazać nam, że nawet taką tragedię można przeżywać w ciszy, w sobie samym. Ten zabieg zdecydowanie mocniej zaakcentował dramatyczne położenie, w którym znaleźli się bohaterowie. Jak postąpić? Co jest ważniejsze - więzy krwi czy uczucia? Czy można zamienić chłopców i zapomnieć? Który jest naszym synem? Jedno pytanie rodzi milion kolejnych. Hirokazu Koreeda dał nam w swoim filmie ważną lekcję dotyczącą tego, co znaczą słowa "rodzina", "ojciec", "syn". Pokazał, że do wszystkiego trzeba dorosnąć - nawet do czegoś tak oczywistego jak rodzicielstwo, ojcostwo, co doskonale obrazuje postać Ryoty - człowieka stale targanego emocjami, rozdartego między więzami krwi a sześcioma latami spędzonymi z dzieckiem, które traktował jak własnego syna. Koreeda trafnie zdefiniował swoim filmem to, że żeby być ojciec, nie wystarczy spłodzić dziecka - to nie więzy krwi są najważniejsze. 



To, co ujęło mnie w tym filmie to jego oszczędność. Jak wspomniałam wcześniej, nie znajdziemy tu pełnych emocji kłótni, dramatycznych monologów, teatralnego padania sobie w ramiona. Zamiast tego mamy ciszę i stale wiszące w powietrzu cierpienie, smutek, rozdarcie. Jak ojciec i syn pokazuje, że tragedia to nie od razu płacz, krzyk, kłótnie, trzaskanie drzwiami, ale też siedzenie w milczeniu, spokojne rozmowy (o wiele bardziej wstrząsające niż głośne kłótnie). W tym filmie to nie słowa zmieniają decyzje bohaterów, to zdjęcia w aparacie, kwiatek z papieru zrobiony na Dzień Ojca, cisza w domu. Koreeda unika ckliwości, nie sięga po tanie chwyty emocjonalne - wszystko jest wyważone, ciche. I to wstrząsa. I to porusza. To dzięki temu widz zaczyna sam siebie pytać o to, jak on by postąpił, co by zrobił. Ten wszechobecny spokój, niezmieniający się ton głosu bohaterów, najodważniejsze, najtrudniejsze wyznania wypowiadane bez opanowaniem - to szokuje najbardziej, bo mimo tego stoicyzmu (ponoć typowego dla Japończyków) widza uderza tragizm i smutek, jakimi przepełnione są te słowa. 


Niewiele mam do powiedzenia patrząc na film od strony technicznej, szczerze mówiąc, nie zwróciłam na to zupełnie uwagi, na pewno reżyser zadbał o to, aby forma nie przysłoniła treści, dlatego film nie należy do tych "ładnie zrobionych", nakręcony jest bez żadnych rewelacji, bez żadnych skomplikowanych ujęć, co moim zdaniem było trafnym zabiegiem, nieprzysłaniającym tego, co w tym filmie faktycznie istotne. O wiele więcej mogę powiedzieć o grze aktorskiej, która wbiła mnie totalnie w fotel. Czwórka aktorów wcielających się w role rodziców oraz dwaj chłopcy grający synów spisali się rewelacyjnie. Dwie kobiety, czyli Machiko Ono (w roli Midori Nonomya, żony Ryoty) oraz Yoko Maki (jako Yukari Saiki) w niezwykły sposób oddały emocje matek, obwiniających się o to, że nie rozpoznały własnych dzieci i indywidualnie próbujących uporać się z tym, co się wydarzyło. Oglądając obie panie na ekranie, odczuwałam tylko współczucie wobec nich, rozumiałam to, co przeżywały. Aktor odgrywający rolę ojca prawdziwego syna Ryoty, Riri Furanki (Yudai Saiki) był fenomenalny, jakby faktycznie był swoją postacią, co wywarło na mnie ogromnie pozytywne wrażenie - energia i profesjonalizm, z jaką wykreował swoją rolę powinny być wzorem dla każdego innego aktora chcącego cokolwiek osiągnąć w zawodzie. Jednak to nie ta trójka podbiła moje serce - najjaśniejszą perłą Jak ojciec i syn był Masaharu Rukuyama, czyli Ryota. Już dawno żadna kreacja aktorska tak mi nie zapadła w pamięć, jak ta, którą stworzył Rukuyama. Fenomen. Każda scena z nim była idealna (zwłaszcza ostatnia) - to jego stopniowe dorastanie do roli ojca, rozumienie tego słowa, pojmowanie znaczenia tej więzi było czymś niezwykłym, za co należą się same nagrody. 


Jak ojciec i syn to nie jest film dla każdego. Wiem, że znajdą się osoby, które ta oszczędność będzie bardzo raziła. To nieuniknione. Kino zachodu przyzwyczaiło nas do rozemocjonowanych obrazków opartych o patetyczne scenariusze. Ale jeśli ktoś szuka pięknej, wzruszającej, prawdziwej i przede wszystkim dojrzałej historii o tym, co jest w życiu najważniejsze lub chce poznać japońskie kino to ten film jest strzałem w dziesiątkę.   

~R.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz