poniedziałek, 1 czerwca 2015

Prosto z fabryki snów, czyli o filmie - Furia (2014)

Twarda, silna męska przyjaźń z wojną, bólem, brudem, potem, wszechobecną śmiercią w tle. Historia ludzkiej tragedii i indywidualnych postaw w obliczu brutalnej hekatomby. To zaproponował nam David Ayer, znany jako twórca Bogów Ulicy (2012) czy scenarzysta słynnych Szybkich i wściekłych (2001), w swoim ostatnim filmie pod niezwykle wymownym tytułem Furia z 2014 roku. Fikcyjna historia w mało fikcyjnej wojnie. Niezwykle krwawa i ociekająca okrucieństwem o ostatnich dniach wojny. Amerykańscy czołgiści spędzający kolejne miesiące z dala od domu, w spartańskich warunkach, wykończeni wojną dostają następne, ważne dla ogółu zadanie - mają wyprawić się za linię frontu i tam dalej stawiać czoła wrogom. Do grupy zaprawionej w walce załogi tytułowej Furii zostaje także przydzielony Norman Ellison (Logan Lerman) - młody, niedoświadczony, nieznający zupełnie świata, w który wkroczył żołnierz, któremu z trudem przyjdzie zaakceptować swoje położenie. 




Wojna nigdy nie kończy się po cichu - te słowa, obecne na plakacie i wypowiadane przez bohaterów to kwintesencja tego, co chciał przekazać Ayer. Furia nie ma być opowieścią o heroizmie i walce w imię wyższych idei - za wolność, równość i braterstwo. Nie tym razem. To historia, dzięki której mamy zrozumieć, że nie istnieje wojna o pokój, że żołnierze to nie ludzie pełni energii ochoczo idący na śmierć za ojczyznę. Ten film ma za zadanie pokazać, jak wojna niszczy tych, którzy wzięła w swoje bezlitosne objęcia. To historia o piątce ludzi, których łączy tylko to, że walczą w jednym czołgu. Różnią się pod każdym względem. Mamy gorliwie wierzącego Boyda Swana (Shia LaBeouf), opryskliwego i nieprzyjemnego typka Travisa (Jon Bernthal), wygadanego Meksykańczyka Garcię (Michael Pena), ułożonego i z zasadami Normana (Logan Lerman), no i najbardziej doświadczonego i zgorzkniałego dowódcę, Dona Colliera (Brad Pitt) pieszczotliwie nazywanego Wardaddy. 




Muszę przyznać, że aktorsko film robi wrażenie. Niesamowite wrażenie. Każdy z piątki panów to perła całej produkcji. Nie można tu wyodrębnić tych, którzy spisali się lepiej i którzy spisali się trochę gorzej. W tym przypadku poziom tego aktorstwa był bardzo wyrównany, co zdarza się raczej nieczęsto. Zacznę od kreacji, za które odpowiadali Shia LaBeouf oraz Jon Bernthal, czyli kolejno Boyd "Bible" Swan oraz Grady "Coon-Ass" Travis. Nie będę obiektywna w przypadku pierwszego z panów. Uwielbiam Shię i niemal każdy film, w którym się pojawił, zwłaszcza Charlie musi umrzeć (2013), nawet w sromotnej klęsce Larsa von Triera (czyli Nimfomance) pokazał klasę i umiejętności. Dwudziestoośmioletni Shia podbił zupełnie moje serce swoją rolą w Furii. Był niesamowicie przekonujący jako gorliwie wierzący, ale jednak bez skrupułów zabijający Nazistów Amerykanin. Fantastycznie oddawał emocje swojej postaci, jak zwykle dał z siebie maksimum swoich możliwości aktorskich i, również jak zwykle, udowodnił, że swoją niewątpliwie bogatą osobowością nie przytłacza roli, jaką mu powierzono. Jon Bernthal. Przed obejrzeniem filmu wiedziałam tylko, że zagrał w niezbyt przeze mnie lubianym The Walking Dead, stąd nie nastawiałam się na wiele, kiedy zobaczyłam go na ekranie. Szybko zmieniłam zdanie i zapałałam czystą sympatią do pana Bernthala w roli człowieka o mało przyjemnej powierzchowności i jeszcze mniej przyjemnym usposobieniu, ale obdarzonym mimo wszystko dobrym sercem i odwagą do poświęceń. 

Shia LaBeouf jako Boyd Swan

Jon Bernthal jako Grady Travis

Michael Pena w roli Gordo - wygadanego Meksykańczyka, który w filmie największe wrażenie wywarł na mnie wstrząsającą historią o dobijaniu koni po walce, to zdecydowanie najbarwniejsza postać całego filmu. Złośliwy, nieprzebierający w słowach, nieukrywający czerpania przyjemności z eliminowania kolejnych żołnierzy niemieckich, a z drugiej strony wrażliwy, wyczerpany okrucieństwami wojny, zdolny do największych poświęceń w imię przyjaźni. Nieco rozczarował mnie za to Logan Lerman, znany raczej ze średnio udanych ekranizacji znanych książek dla młodzieży gimnazjalnej (przygody Percy'ego Jacksona) czy dziwnej interpretacji Trzech Muszkieterów i dosłownie jednej dobrej roli w filmie Charlie. Miałam wobec niego wielkie oczekiwania i wielkie obawy co do jego roli w Furii. Z jednej strony poznałam go jako zdolnego, młodego aktora, przed którym drzwi do kariery stoją otworem, z drugiej jednak nadal miałam w pamięci te spektakularne porażki w filmach o Percym Jacksonie i muszkieterach. Obawiałam się, że znowu zaprezentuje niezmienną twarz życiowego nieudacznika, którego wciąż trzeba ratować z opresji. I miałam rację. Przynajmniej po części. Loganowi nie do końca udało wyzbyć się maniery, którą znamy z poprzednich filmów - nadal ta sama mina przerażonego dzieciaka. Wiem, że w dużej mierze wymagał tego scenariusz, ale liczyłam na to, że pokaże coś więcej, w jakiś sposób zaskoczył. Owszem, były sceny, które robiły na mnie nawet mocne wrażenie (zwłaszcza na początku filmu, w duecie z Bradem Pittem), ale potem generalnie wciąż nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że gdzieś już to widziałam, co oczywiście nie zmienia faktu, że całościowo nie było dramatu, zostało to zagrane dobrze. 

Michael Pena jako Gorgo
Logan Lerman jako Norman

Najjaśniejszą gwiazdę Furii zostawiłam na koniec. Brad Pitt jako Wardaddy - chłodny, zdystansowany, surowy dowódca czołgu. Jego kompani wiele mogą powiedzieć o jego wadach, ale one wszystkie tracą znaczenie, kiedy w grę wchodzi odwaga tego człowieka, jego doświadczenie, jego przyjaźń. Wardaddy to człowiek silnie doświadczony przez życie i mocno zrujnowany jako człowiek wskutek tego wszystkiego, co przeżył służąc w różnych częściach świata w czasie wojny. Wydawać by się mogło, że Don Collier to człowiek wyprany z emocji, zdolny tylko do zabijania (o czym boleśnie przekonuje się w pewnym momencie Norman), niewzbudzający nadmiernej sympatii. Ale jednak im dłużej oglądamy, tym bardziej dostrzegamy, jak bardzo o swoich ludzi się troszczy, jaką opieką, niemal ojcowską, otacza niedoświadczonego młodzieńca, z jaką determinacją walczy o życie swoje i towarzyszy. I Brad Pitt to wszystko oddał - umiejętnie pokazał złożoność i emocjonalne rozterki swojego bohatera, chociaż, muszę przyznać, że początkowo obawiałam się, że to nie jest ten typ ról, do których został stworzony. I tym razem, na szczęście, nie miałam racji. Brad Pitt udowodnił mi (już po raz kolejny), że jest genialnym aktorem i każda jego pojawienie się na ekranie to czysta przyjemność dla widza. 


Brad Pitt jako Wardaddy

Ale nie tylko obsada buduje fenomen Furii. Mocną zaletą tego filmu jest przeznakomita muzyka, którą skomponował Steven Price (znany jako kompozytor ścieżki do filmu Grawitacja z 2013 roku). Dramatyczna, patetyczna, poruszająca, wywołująca dreszcze towarzyszy nam w każdej minucie, dzięki czemu odbiór filmu jest zdecydowanie mocniejszy i to, co aktualnie dzieje się na ekranie trafia do nas z dwa razy większą siłą. Największe wrażenie wywiera zwłaszcza końcowy utwór zatytułowany Norman, który jest najbardziej tragiczny, dramatyczny i pozostaje w pamięci jeszcze długo po skończeniu filmu: 


Co wstrząsa w Furii? Co robi wrażenie? Niewątpliwie niezwykły naturalizm i brutalność, której reżyser widzowi nie zamierzał oszczędzić. Film jest pełen błota, krwi, zniekształconych, okaleczonych zwłok, każda scena walki z użyciem broni jest pokazana w pełni, przez co cały czas jesteśmy zmuszeni patrzeć na ciała żołnierzy rozrywane przez pociski, czołgi jeżdżące po szczątkach i inne okropności, które w innych okolicznościach, może zostałyby ukryte. Tutaj tak nie jest, ale nie nazwę tego zaletą filmu, gdyż zabrzmiałoby to lekko nieadekwatnie, chociaż niewątpliwie, dzięki tej wszechobecnej brutalności pełniej możemy zrozumieć postawy bohaterów, łatwiej nam pojąć niektóre ich wypowiedzi, niektóre czyny, lepiej jesteśmy w stanie poczuć, czym była wojna. Dzięki temu widzimy, że wojna to nie tylko wzniosłe pieśni o miłości do ojczyzny i walce o pokój, który został naruszony. To nie tylko wielka arena polityczna, na której zbierają się panowie w garniturach decydujący o losach świata. Wojna to cierpienie, to życie w ciągłym strachu, niepewności o kolejne dni. To wyniszczające doświadczenie często nas zezwierzęcające uczestniczących w nim ludzi, powodujących, że ich moralność ulega zachwianiu, zaczynają mieć problem z odróżnianiem tego, co konieczne ze zwykłym bestialstwem. Wojna sprawia, że ludzie zaczynają być wrakami samych siebie, żyją w ciągłej frustracji, wyżywają się przy każdej możliwej okazji, każdy jest ich wrogiem, zabijanie zaczynają traktować jako codzienność, to już nie walka z wrogiem, a rozpaczliwa próba przetrwania. To pokazuje nam Furia. Co jeszcze? Silną i piękną męską przyjaźń w obliczu najokrutniejszego wydarzenia, przed jakim może postawić nas los. Załoga Furii to ludzie, który nieustannie się kłócą, dogryzają sobie, nie szczędzą gorzkich słów, często nie mogą ze sobą wytrzymać, ale to, ile razem przeżyli, jak dużo czasu ze sobą spędzili, ile o sobie wiedzą, jak bardzo ich wspólna walka jest dla nich oczywista sprawia, że w obliczu zagrożenia oddaliby życie za swojego towarzysza. To piękna historia pokazująca przyjaźń, dzięki której człowiek jest w stanie zrobić wszystko dla dobra drugiej osoby, jest w stanie zaryzykować własne życie, stanąć do walki ramię w ramię. 




Jak już wspomniałam, film robi ogromne wrażenie. Robiłby większe, gdyby nie zakończenie, które zupełnie nie pasowało do tego, co mogliśmy zobaczyć wcześniej. Bo oto Amerykanie, nie mogąc powstrzymać się od swojego zamiłowania do nadmiernego dramatyzowania wszystkiego, o czym robią filmy, postanowili zrobić z Normana - chłopca, który przed poznaniem załogi Furii nie trzymał broni ani razu w ręku, bohaterskiego żołnierza, któremu udało się (niestety, ale dzięki poświęceniu towarzyszy broni) ujść z życiem po stoczeniu nierównej walki z niemieckim oddziałem. Poruszające. Rozumiem reżyserski zamysł. Młodzieniec, zupełnie przeciwny wojnie, przymusem wcielony do załogi czołga, musi dorosnąć i na własne oczy przekonać się, jak naprawdę wygląda ta słynna wojna. Młodzieniec, który musi przewartościować wszystko, w co wierzył, aby przeżyć, dzięki czemu widz ma zapewnioną lekcję życia - widzi dynamiczną przemianę jednego z głównych bohaterów. To ma sens, ale uczynienie go na siłę bohaterem, jedynym ocalałym z grona doświadczonych żołnierzy brzmi jak słaby żart, a Amerykanie niestety się w takich lubują. 




Furia to jeden z tych filmów, które mogą się albo bardzo podobać albo bardzo nie podobać. To zależy od tego, co chcemy zobaczyć na ekranie. Wszyscy miłośnicy militariów mogą mówić o wojnach czołgów w samych superlatywach albo wytykać wszystkie błędy i nieścisłości. Nie będę się wypowiadać o tym, jak prawdopodobne były przedstawione wydarzenia czy starcia wojsk pancernych, ale jestem pewna, że na tle licznych filmów o tematyce wojennej, Furia radzi sobie całkiem nieźle, zarówno pod względem dopracowania w oddaniu realiów jak ich kwestii zgodności w faktami historycznymi. Nie da się dogodzić każdemu, ale zapewniam, jeśli nie chcecie oglądać dokumentu o Amerykanach w III Rzeszy, a fabularny film o tym, jak wojna mogła tam wyglądać, i jak to mogło wpływać na strony tego konfliktu, to Furia jest wyborem idealnym. 

~ R.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz