poniedziałek, 15 czerwca 2015

Prosto z fabryki snów, czyli o filmie - Droga do przebaczenia (2007)

Droga do przebaczenia. Podchodziłam do tego tytułu wiele razy, ale niestety, jeśli akurat nie mam ochoty, to nie ma żadnej siły, która zmusi mnie do obejrzenia. W tym przypadku tak właśnie było. Nie mogłam się sama zachęcić do włączenia i obejrzenia. Nie wiem w sumie dlaczego. Obsada kusiła bardzo. Phoenix i Connelly to nazwiska, które mnie niezwykle przyciągały, ale jednak nie wystarczyły, abym się za to wzięła. Dopiero obejrzenie filmu o dosyć zbliżonej fabule, Labiryntu (2013) obudziła się we mnie szczera chęć zobaczenia Drogi do przebaczenia - absolutnie nie po to, żeby porównywać oba filmy, po prostu zainteresowała mnie właśnie ta tematyka, do której nie mogłam się wcześniej przekonać. 


Fabuła filmu nie była specjalnie odkrywcza, mam wrażenie, że akurat ta tematyka, jak żadna inna, jest dosyć mocno eksploatowana (wspomniany Labirynt czy Między światami z 2010 roku). Wielu reżyserów podjęło temat utraty/zaginięcia dziecka i tego, w jaki sposób to wpływa na jego rodziców i najbliższe otoczenie. Film, o którym pisałam wcześniej, Labirynt (2013), ukazywał historię tego, jak daleko można się posunąć w poszukiwaniu zaginionego dziecka. Droga do przebaczenia skupia się na tym, jak śmierć dziecka wpływa na jego najbliższych. To historia dwóch rodzin, które los złączył w tragicznych okolicznościach. Ethan Learner  (Joaquin Phoenix) to szczęśliwy mąż i ojciec dwójki dzieci. Pewnego dnia wybierają się na recital ich syna - dziesięcioletniego Josha. W tym samym czasie Dwight Arno (Mark Ruffalo) wraz z synem kibicują swojej drużynie w czasie meczu. W czasie gdy Dwight odwozi syna do byłej żony, dochodzi do tragedii. Arno potrąca syna Learnerów, Josha, na oczach jego ojca. Będąc w szoku, ucieka z miejsca wypadku. Ethan postanawia za wszelką cenę znaleźć zabójcę swojego syna. Z czasem dochodzi do dramatycznej konfrontacji Dwighta z Ehtanem. 


Jak wspomniałam, fabuła dosyć mało wyszukana, wielokrotnie powtarzana w różnych filmach, stale obecna w kinie. Niemniej jednak nie nudziłam się, nie oglądałam ze świadomością: wiem, jak się skończy. Scenariusz został świetnie przemyślany, co jest zasługą nie tyle dobrej podstawy (film powstał na motywach powieści), ale świetnej pracy, jaką wykonał tutaj reżyser i scenarzysta równocześnie - Terry George, twórca scenariuszy do tak wybitnych produkcji jak Hotel Ruanda (2004) czy W imię ojca (1993), dzięki czemu film był ciekawy, stopniowo tworzyło się coraz większe napięcie, widz nieustannie był ciekawy tego, jak będzie wyglądał punkt kulminacyjny. Nie wiem, na ile była to kwestia zastosowanych chwytów emocjonalnym, na ile mojej wrażliwości, na ile po prostu doskonale zrobionego filmu, ale przez pewien czas nie mogłam powstrzymać stanu emocjonalnego bliskiego wybuchnięciu płaczem. W jakiś sposób to, co widziałam na ekranie, to jak zachowywały się postaci (aktorsko pierwsza klasa!), jaka temu towarzyszyła muzyka sprawiło, że nie mogę tego filmu oceniać negatywnie. Oczywiście, mam tę świadomość, że filmowi zarzuca się pewne naciąganie faktów, mało prawdopodobne zbiegi okoliczności (sprawca wypadku i pośrednio jego ofiara rozmawiają jakby nigdy nic?), ale jestem w stanie je wszystkie usprawiedliwić tym, że obie rodziny mieszkały w jednej, niewielkiej mieścinie, gdzie możliwość wpadnięcia na siebie nie jest znowu aż taka mała, dlatego w ogóle nie zwracałam uwagi na to, na ile prawdopodobne są przedstawiane wydarzenia - film w zamierzeniu miał być historią dotyczącą ludzkiej psychiki, postaw człowieka w obliczu tragedii, nie obyczajowym obrazkiem wyjętym z życia ludzi mieszkających w jednym ze stanów Ameryki. Osobiście uważam, że wydarzenia przedstawione w filmie mają rację bytu i istnieje dosyć duże prawdopodobieństwo na to, że coś takiego faktycznie mogło/może się wydarzyć. 


Włączając film, w ogóle nie spodziewałam się, że zobaczę coś tak dobrego. Wychodziłam z założenia, że to kolejny film podejmujący tematykę rozpaczy po śmierci bliskiej osoby, nie oczekiwałam niczego nowego (kilka dni wcześniej obejrzałam dosyć przeciętne Między światami, co jeszcze bardziej mnie zniechęcało). Moje zaskoczenie było równe zachwytowi nad fenomenalną grą aktorską. Droga do przebaczenia wywarła na mnie niesamowite wrażenie, mocno zaangażowałam się w to, co widziałam na ekranie, starałam się postawić w sytuacji zarówno Ethana Learnera, którego życie w ułamku sekundy zupełnie się posypało, jak i Dwight Arno - człowieka niewątpliwie o dobrym sercu, szczerze kochającego swojego syna, ale człowieka, który zabił, nieświadomie, ale zabił. Starałam się zrozumieć motywacje jego postępowania, skrajne stany emocjonalne, w których znajdowali się bohaterowie. Twórcy niewątpliwie osiągnęli swój cel - wzbudzili emocje, skłonili do myślenia. Długo jeszcze po wyłączeniu telewizora zastanawiałam się nad tym, co zobaczyłam, zastanawiałam się, jak ja bym się zachowała w takiej sytuacji (zarówno w sytuacji ofiary, jak i sprawcy tragedii). Podobało mi się to, w jaki sposób reżyser i scenarzysta podszedł to kwestii przedstawienia sytuacji w rodzinie po śmierci dziecka - jak przeżywa to ojciec, matka, rodzeństwo (świetna Ellie Fanning w roli młodszej siostry potrąconego chłopca), jak ta śmierć wpływa nie tylko na ich stan emocjonalny, ale i wzajemne relacje. Podobało mi się to, jak pokazano kwestię odpowiedzialności i świadomości za swoje czyny sprawcy wypadku, Dwighta Arno. Wszystko to w całości dawało świetny obraz tego, jak jedno wydarzenie może zniszczyć czyjeś życie. 


Co do aktorstwa. Cóż mogę powiedzieć? Było genialne, rewelacyjne, perfekcyjne, intrygujące. Joaquin Phoenix należy do ścisłego panteonu moich ulubionych aktorów, widziałam większość jego filmów, jeden lepszy od drugiego. W każdym Phoenix daje z siebie sto procent, jest postacią, nie aktorem odgrywającym rolę - za każdym razem idealnie wciela się w powierzonego mu bohatera, perfekcyjnie oddaje jego charakter, towarzyszące mu emocje. Nie inaczej było w Drodze do przebaczenia. Phoenix znowu udowodnił, że jest wyjątkowo zdolnym aktorem. To, w jaki sposób zagrał rolę człowieka, który stracił ukochane dziecko i poprzysięga zemstę było czymś niezwykłym. Ta rola niewątpliwie na długo pozostanie w mojej pamięci. Wyrazista, charyzmatyczna, dramatyczna, tragiczna, perfekcyjnie zagrana. 


Nigdy nie pomyślałabym, że Mark Ruffalo potrafi tak genialnie grać! Nigdy nie przeczyłam, że facet ma ogromny talent, ale tego, co zobaczyłam w Drodze do przebaczenia się nie spodziewałam. Ruffalo w roli człowieka, który przez przypadek potrąca dziecko i ucieka z miejsca wypadku spisał się świetnie. Oglądaniu rozterek tej postaci, jego wahań, życia w ciągłej niepewności i strachu, wyrzutów sumienia towarzyszył podziw dla kunsztu i emocji, z jakimi ten człowiek to zagrał (ostatnia scena była po prostu godna Oscara).


Doskonale spisała się również niezwykle zdolna Jennifer Connelly w roli matki, która straciła dziecko i, co gorsze, zaczyna się obwiniać o jego śmierć. Connelly w każdym filmie, podobnie jak Phoenix, pokazuje maksimum swoich umiejętności, w Drodze do przebaczenia wypadła niezwykle przekonująco, sceny z jej udziałem mocno mnie poruszały i często byłam bliska płaczu widząc, jak fatalnie radzi sobie z tym wszystkim jej postać. Well done. 


Miłym zaskoczeniem była również obecność malutkiej jeszcze, bo dziewięcioletniej, Ellie Fanning, która zagrała postać młodszego dziecka Learnerów, siostrzyczki zmarłego Josha. Chociaż pojawiała się na ekranie dosyć rzadko, to za każdym razem skupiała uwagę widza na sobie. Sceny z jej udziałem były bardzo przykre, co w dużej mierze jest zasługą talentu małej Fanning. 



Droga do przebaczenia to film, który bardzo mnie poruszył i wstrząsnął. Jak wcześniej wspominałam, zupełnie nie spodziewałam się tego, co zobaczyłam. Nie jest to kolejny film niewnoszący nic nowego, wałkujący ten sam temat. To naprawdę ciekawa historia stawiająca temat utraty bliskiej osoby i odpowiedzialności za własne czyny w zupełnie innym, nowym świetle i zachęcam każdego, kto szuka dobrego dramatu podejmującego wątki psychologiczne, do obejrzenia tego filmu.





~R.


1 komentarz: