sobota, 30 maja 2015

Żuławski vs Komasa, czyli dlaczego nie powinno się zmieniać reżyserów.

Tym razem krótko. Krew z krwi to jeden z moich ulubionych seriali, ogólnie, nie tylko polskich, ale sprostuję, moje serce podbił pierwszy sezon, niedawno rozpoczęty sezon numer dwa figuruje w mojej świadomości pod nazwą: zniszczony, podeptany potencjał lub profanacja serii pierwszej. Xawery Żuławski - główny reżyser pierwszego sezonu serialu Krew z krwi. Przyznam szczerze, że ogólna ocena całego jego dosyć niewielkiego dorobku reżyserskiego jest mocno średnia (Wojna polsko-ruska to dla mnie pomyłka nad pomyłkami i wszystko pomyłki), ale jego wynik jego reżyserskiej pracy na planie Krwi z krwi bardzo pozytywnie mnie zaskoczył, o czym obszernie opowiedziałam post wcześniej. Co do niejakiego Jana Komasy. O tym człowieku niewiele dobrego mogę powiedzieć. Zarówno Sala Samobójców, jak i Miasto 44 okazały się produkcjami nietrafionymi (dla mnie), chociaż wiem, że Miasto 44 zbierało dosyć pochlebne recenzje (czego do tej pory nie pojmuję). Mimo rewelacyjnego pomysłu na fabułę do oryginalnego Powstania Warszawskiego (2014), nazwisko Komasy od zawsze kojarzy mi się z czymś nieudanym, tandetnym, nudnym, ckliwym i pseudojakimś. Dlatego, gdy oczom moim ukazała się informacja, że to on przejmie reżyserię drugiego sezonu Krwi z krwi, lekko mnie zamurowało. Mimo iż Jan Komasa jest młodszy od Xawerego Żuławskiego o niemal 10 lat, to ten pierwszy sprawił, że ten wspaniały serial zaczął przypominać jałowe, płaczliwe historyjki rodem z Klanu połączone ze scenami wzorowanymi na amerykańskich filmach sensacyjnych/akcji. 



Topa i Kulesza wraz z reżyserem drugiego sezonu Janem Komasą


Ekipa pierwszego sezonu: (od prawej) Simlat, Kuna,
 Kulesza, Bonaszewski z reżyserem Xawerym Żuławskim


Już fabuła drugiego sezonu mnie mocno rozczarowała. Carmen (przypominam: świadek koronny) wraca po trzech latach do kraju. I gdzie zostaje ulokowana? W Elblągu, jakby nie było, całkiem niedaleko rodzinnej Gdyni. Nie powiem, duże ryzyko, i mimo wyjaśnień w serialu, dlaczego akurat ściągnięto ją akurat do Elbląga, gdzie wcale wciąż nie grozi jej wielkie niebezpieczeństwo, nadal jest to dla mnie niezrozumiałe i naciągnięte do potrzeb serialu. 
Pełna obaw szybko zaczęłam szukać informacji o nowych bohaterach serialu. Po premierze pierwszego odcinka byłam pełna optymizmu. Grono aktorskie serialu zasilili nowi, zdolni aktorzy, m.in. ciężka do rozpoznania, ale nadal genialna Kinga Preis w roli odpychającej pani prokurator Reszke, która skutecznie będzie utrudniać Carmen życie, utalentowana Roma Gąsiorowska w zupełnie nowej, szokującej odsłonie, w roli żony Wiktora Roty - Ewy, charyzmatyczny i wyrazisty Piotr Głowacki jako więzień Speedy, nieznany mi wcześniej Tomasz Sobczak, który wcielił się w inspektora Kłosa, przyjacielsko (?) nastawionego do Carmen, Bartłomiej Topa, jak zawsze niezawodny, którego tym razem możemy podziwiać w roli mężczyzny, w którym zakochała się Carmen, Jana oraz Wiesław Komasa (syn jego talentu po ojcu niestety nie odziedziczył) odgrywający postać dawnego wspólnika, teraz wroga Andrzeja Roty - Rosiaka, który postanowił mu wszystko odebrać w ramach zemsty za krzywdy w przeszłości. Wróciła Kulesza,  wrócił Bobrowski, Grałej nadal w formie, Bonaszewski równie tajemniczy (ale bardziej rozmowny), Musiał wydoroślał, Andrzejewski nie stracił energii i zapału. Słowem, jest nadzieja. Bardzo byłam szczęśliwa, kiedy tak silna ekipa miała zająć się graniem w serialu. Bardzo szczęśliwa. Tym boleśniejszy było zderzenie w okrutną rzeczywistością, którą zafundował nam Komasa. 

Komasa Senior jako Rosiak oraz Szymon Bobrowski w roli Bronka



Fabuła, nie powiem, mimo tego Elbląga miała potencjał. Carmen wraca układać sobie życie w Polsce, znajduje mężczyznę, którego obdarza miłością,  odnajduje Sandrę (Izabela Kuna), chce zacząć od nowa, pod innym nazwiskiem, w innym miejscu. Jednak jej braciszek, Wiktor, nie zamierza dać jej spokoju. Dzięki jej zeznaniom wychodzi z więzienia i niemal pierwszego dnia wplątuje się w kłopoty, ale tym razem nie kradnie towaru, a podpada zarówno Bronkowi, jak i dilerowi Holendrowi. Przez niego, Carmen ponownie musi stanąć twarzą w twarz z przestępczym światem, od którego chciała uciec. Zaczyna się robić nieciekawie. 


Kulesza jako Carmen Rota-Majewska


Cóż, niestety całkiem interesująca fabuła i próbujący ją udźwignąć aktorzy na nie wiele się zdali wobec tego, co wyczyniał Komasa i scenarzyści (ciągle ci sami). Minęło już 8 odcinków, które spokojnie można by zmieścić w 4 epizodach. Komasa spowolnił akcję, spłaszczył ją, odebrał serialowi charakterystyczną dynamikę, odarł w aury tajemniczości i niepokoju. Z dawnego genialnego serialu pozostali nadal wspaniali aktorzy, których niestety przygniotły koszmarki w scenariuszu i wymysły reżysera. Carmen stała się ofiarą ckliwego love story z Janem (Bartłomiej Topa) w roli głównej pełnego dramatów, cichych dni, ciągłych powrotów oraz (o zgrozo) miała pecha, bo trafiła na wyjątkowo nieprzyjemną prokurator Reszke, która wygląda tak, jakby urwała się z amerykańskiego filmu sensacyjnego - sceny z nią to pełne niedomówień dialogi, melancholijne spojrzenia w dal, bieganie wokół samochodu z wymownym "ku*wa" na ustach, pełne milczenia i półsłówek przesłuchania - poczułam się trochę, jakbym oglądała jeden z tych filmów typu masz prawo zachować milczenie, czyli synteza amerykańskiego kina i w11. Bolesne doświadczenie. Co więcej, scenariusz przestał budzić w nas niepokój, otaczać całą historię piękną i niepokojącą równocześnie aurą tajemnicy, wszystko mamy podane jakby na talerzu, nie musimy zastanawiać się, kto za czym stoi, bo wszystko jest pięknie pokazane na ekranie. Dialogi między bohaterami, skrajnie płaczliwe i ckliwe (tak się bałem, że mogę cię już więcej nie zobaczyć...), przez teatralne (kosztem pokrzywdzenia postaci Romy Gąsiorowskiej) aż po po prostu idiotyczne, które aż proszą się o wycięcie (gangsterski slang wersja polisz amerika, nie polecam). 


Kinga Preis jako prokurator Reszke i Tomasz Sobczak w roli Kłosa

To wszystko, co urzekło mnie w pierwszym sezonie, a mianowicie, tajemnica, brutalność, niepokój, rewelacyjny scenariusz, jakiś tam element psychologii w tym wszystkim, zaskakujące plot twisty, dynamika wydarzeń, zostało podeptane przez Jana Komasę i zastąpione ckliwością, zbytnim rozciągnięciem scenariusza, sprzecznościami, rażącą w oczy inspiracją filmami amerykańskimi, dziwnymi zdarzeniami pozbawionymi logiki i związku przyczynowo-skutkowego. Pozostała tylko fantastyczna, przegenialna, perfekcyjna obsada, dzięki którym jeszcze nie dałam sobie spokoju z tym serialem. Wniosek jest taki, że zmiana reżysera między sezonami może być niezbyt dobra w skutkach, bolesna dla widza i będąca obrazą dla poprzednika. 
~ R. 

Serialowe rozgrywki - Krew z krwi


Powiedzmy sobie szczerze - znaleźć naprawdę dobry, porządnie zrobiony, polski serial jest niezwykle trudno. Polskie seriale dzielimy na dwie grupy: dobre i te mniej ciekawe. Obecnie prym wiodą chyba te z drugiej grupy, wiadomo, polskie, cudowne tasiemce jak Klan, M jak Miłość, Na Wspólnej, które zawsze przyciągają przed telewizory nasze babcie, rzadziej mamy. Oczywiście nie można pominąć hitów, tak zwanych seriali opartych na faktach, bliżej ludzi i ich problemów (Szkoła, Szpital, Trudne sprawy). Gdzieś w gąszczu tego wszystkiego, w dżungli polskich serialowych fenomenów, trudno znaleźć te, które zasługują na uwagę. Jakiś czas temu, dzięki rekomendacji ukulturalnionej mocno znajomej (zaufałam Jej gustowi), trafiłam na trop serialu Krew z krwi - oczywiście, nie jest to oryginalny polski pomysł (holenderski format), ale wydaje mi się, że jest to jeden z ciekawszych seriali, jakie kiedykolwiek miałam okazję poznać. Z jednym ALE, ale o tym niedługo. 


Krew z krwi to wciągająca opowieść o kobiecie, która wobec nieoczekiwanego splotu wydarzeń musi stawić czoła bezwzględnemu gangsterskiemu światkowi, by chronić swoją rodzinę. Carmen Rota-Majewska (w tej roli fenomenalna, jak zawsze, Agata Kulesza) wiodła względnie spokojne życie w ukochanej Gdyni. Piękny dom, trójka dzieci, troskliwy mąż. Na pozór kobieta jakich wiele. Ale jak wiemy, pozory mylą, bowiem Carmen należy do rodziny, której działalność lekko odbiega od funkcjonowania przeciętnej rodziny. Rota-Majewska to córka liczącego się w branży gangstera, Andrzeja Roty (Jerzy Grałek), siostra równie nieprzewidywalnego i nieodpowiedzialnego dilera Wiktora Roty (rewelacyjny Andrzej Andrzejewski) i żona człowieka nielegalnie handlującego papierosami, Marka Majewskiego (Zbigniew Stryj). Carmen jednak stara się trzymać z dala od biznesu kierowanego przez bliskich - nieustannie usiłuje przekonać ukochanego, aby skończył z tym, odciął się od tego i zaczął uczciwie, bez lęku o życie, zarabiać. Kiedy wydaje się, że wszystko jest na dobrej drodze dla rodziny Majewskich, niespodziewanie, pod własnym domem, zostaje zastrzelony Marek. Po jego śmierci, Carmen zostaje zmuszona do podjęcia nierównej walki z niezapominającym o długach światem mafii, która nie zamierza odpuścić...Rota-Majewska, aby chronić siebie i własną rodzinę, musi wejść w ten przestępczy świat zdana tylko na siebie, niepewna, kto jest jej przyjacielem, a kto wrogiem...


Dlaczego Krew z krwi wciąga? Dlaczego widz z niecierpliwością czeka na kolejny odcinek i razem z bohaterami przeżywa to, co ich spotyka? Wydaje mi się, że niemal połowę sukcesu serial, a tym samym reżyser 1. sezonu Xawery Żuławski, zawdzięczają rewelacyjnie dobranej obsadzie aktorskiej. Tutaj nie ma aktora, który się nie sprawdził. Każdy spisał się fenomenalnie, dał z siebie wszystko, idealnie odegrał przypisaną mu rolę. Ciesząca się ostatnio ogromną popularnością, jedna z najzdolniejszych polskich aktorek, Agata Kulesza w roli żony gangstera, Carmen Roty-Majewskiej to niewątpliwie jedna z jej najciekawszych kreacji aktorskich. Kulesza fantastycznie sprawdziła się w roli kobiety rozdartej między własnym światopoglądem a tym, co sprowadził na nią los. W genialny sposób oddała emocje zrozpaczonej żony, kochającej matki, osoby bezwzględnie stawiającej dobro rodziny na pierwszym miejscu. To postać złożona, dynamiczna i niezwykle ciekawa, co doskonale swoją grą oddała Agata Kulesza.


Izabela Kuna i Łukasz Simlat jako Sandra i Stefan Kozłowscy. Dwója rewelacyjnych aktorów w równie wspaniałych rolach. Sandra Kozłowska to najlepsza przyjaciółka Carmen, jej mąż to jeden ze wspólników Marka Majewskiego. Obie role to postaci wyraziste i bardzo emocjonalne. Zarówno Kuna, jak i Simlat udowodnili, że żadnej roli się nie boją i są w stanie zagrać wszystko - sceny z ich udziałem należały do najciekawszych i najbardziej wciągających.






Wierny pomagier Andrzeja Roty, Luter (Mariusz Bonaszewski) to jedna z najbardziej tajemniczych i intrygujących postaci całego serialu. Małomówny, groźnie wyglądający, mający niejednego wroga Roty na sumieniu Luter to jedyny człowiek, na którego może liczyć Carmen po śmierci męża. Bonaszewski spisał się kapitalnie - różnie można oceniać postępowanie Lutera, ale jedyna, prawidłowa ocena gry Mariusza Bonaszewskiego zawiera się w słowie: fenomen. Równie rewelacyjny był Andrzej Andrzejewski w roli nieobliczalnego i, jak się okazuje, nieodpowiedzialnego Wiktora Roty to kolejny przykład niezwykle wyrazistego bohatera serialu. Andrzejewski zachwyca przede wszystkim swoją energią, z jaką wcielał się w swoją charyzmatyczną postać. Gangsterski półświatek serialu ma u siebie jeszcze dwóch wyjątkowych bohaterów, dzięki którym Krew z krwi zyskuje na wartości. Pierwszy z nich to szef jednej z dilerskich grup Pomorza - Anton grany przez Aleksandra Domogarowa znanego w Polsce z roli Bohuna w ekranizacji powieści Sienkiewicza, Ogniem i mieczem.  Szarmancki gangster? Brzmi jak paradoks i kiepski żart, ale taką postać w serialu wykreował Domogarow - Anton nie jest typowym, odpychającym bandziorem, dla którego zabijanie i groźby są chlebem powszednim. To elegancki mężczyzna w średnim wieku, słuchający muzyki klasycznej i uwodzący kobiety w klubach, który w wolnych chwilach handluje narkotykami i szantażuje ludzi. Rola, choć drugoplanowa, jest jedną z najbardziej wyrazistych i zapamiętywanych przez widza. Jeden z jego ludzi, Bronek (Szymon Bobrowski) to człowiek, którego należy się bać. Bezwzględny, okrutny, zawsze posłuszny, łysy - stereotypowy gangster, chociaż z przebłyskami ludzkich odruchów. Bobrowski, znany nam z nieco innych ról, wywarł na mnie pozytywne wrażenie (oczywiście dotyczące jego umiejętności aktorskich), gdyż pokazał, że jest aktorem dosyć uniwersalnym i umiejętnie wykorzystującym scenariusz do wykreowania postaci niezwykle niepokojącej i budzącej strach. 

Bonaszewski jako Luter
Andrzejewski jako Wiktor Rota


Domogarow jako Anton

Ciśnienie swoją nadgorliwością podnosi niewątpliwie jedyny stróż prawa w serialu - oficer CBŚ, Paweł Żaryn, w którego wcielił się Piotr Nowak. Nieustępliwy, uparty, często nieudolny, ale jednak obdarzony złotym sercem policjant to postać, która wprowadza trochę humoru na ekranie, za każdym razem, kiedy pojawiał się Żaryn, mimowolnie się uśmiechałam.





Nie będę dalej rozwodzić się o aktorach, wszyscy byli genialni, nie na wszystkich mam czas, ale to nie znaczy, że o nich nie pamiętam (Grałek, Musiał, Szlenkier, Bielska, Buczkowska). Co jeszcze tworzy wyjątkową atmosferę serialu i przyciąga. Na pewno muzyka i sposób, w jaki Krew z krwi została nagrana. Niepokojąca ścieżka dźwiękowa skomponowana przez Barta Westerlakena niewątpliwie działa na korzyść całej produkcji - nadaje serialowi klimat, towarzyszy ważnym momentom, wprowadza do niektórych wydarzeń, oddaje emocje bohaterów, ich nastrój. Istotny jest również montaż i ogólny sposób, w jaki serial został nakręcony, mam tu na myśli zwłaszcza pojawiające się co kilkanaście minut wstawki przedstawiające przystanie i porty z głośnymi dźwiękami przypominającymi strzały. Nie pozwalają widzowi przysnąć, powodują, że serial nigdy nie traci swojej ponurej, nieciekawej, tajemniczej atmosfery i to zdecydowanie działa na korzyść. Jednak obok wybitnej obsady, na moją pozytywną ocenę złożył się również przegenialny scenariusz, dzięki któremu Krew z krwi odróżnia się na tle pozostałych polskich seriali. Tutaj nie znajdziemy ckliwych dialogów, pełnych emocji i dramatyzmu monologów, płaczliwych wyznań i sensacyjnych pościgów. To dokładnie zaplanowane dziesięć odcinków, gdzie nie ma miejsca na niepotrzebne słowa, zbędne sceny. Tutaj się nie mówi, a robi. Postaci budują napięcie swoimi gestami, wyrazami twarzy. Każdy odcinek jest dynamiczny, istotny z punktu widzenia całej historii. Serial nie jest tylko kalką holenderskiego formatu, to nie tylko obyczajowy obrazek tego, co nas otacza, ale również wstrząsająca historia tragedii, która każe przewartościować wszystko, co do tej pory wyznawaliśmy, która przewraca życie do góry nogami, która skłania do czynów, o które nigdy byśmy siebie nie podejrzewali. 



Krew z krwi wyraźnie wyróżnia się na tle znanych nam tasiemców i seriali zrobionych nie wiadomo po co i nie wiadomo dla kogo. To wciągająca opowieść o zwykłych ludziach, których los postawił przed nieoczekiwanymi wyborami. To brutalna, pozbawiona skrupułów i zasad, naturalistyczna historia o przeplatających się ze sobą  codzienności życia zwykłej rodziny i bezrefleksyjności gangsterskiego światka. Tutaj każda decyzja pociąga za sobą konsekwencje, często tragiczne. Świat przestępczy nigdy nie zapomina i zawsze przyjdzie po swoje, o czym brutalnie przekonuje się Carmen Rota-Majewska, a ci, których uważamy za przyjaciół, nawet nasi bliscy, nie zawsze okazują się tym, za kogo ich mamy. Zachęcam wszystkich do obejrzenia tej perły polskiego serialu, zwłaszcza pierwszego sezonu.  O tym, dlaczego 2. sezon to zmarnowany potencjał w kolejnym poście. 

~R. 




środa, 27 maja 2015

Walk of fame - Meryl Streep

"Nominowane są cztery kobiety oraz, zgodnie z prawem stanu California, Meryl Streep" - ten fragment przemówienia Jareda Leto wręczającego Oscara za najlepszą drugoplanową rolę w 2015 roku będzie stanowił kwintesencję tego, co zamierzam powiedzieć o niewątpliwie jednej z najważniejszych sylwetek światowego kina - amerykańskiej aktorce, Meryl Streep. 


Laureatka trzech Nagród Akademii Filmowej (Sprawa Kramerów z 1979, Wybór Zofii z 1982 oraz Żelazna Dama z 2011), łącznie nominowana do tej nagrody aż 19 (!) razy, zdobywczyni ośmiu Złotych Globów przy 28 (!!) nominacjach (m.in. za Kochanicę Francuza z 1981 czy Diabeł ubiera się u Prady z 2006 roku), a także wielokrotna zdobywczyni i nominowana do tak prestiżowych nagród jak BAFTA, Emmy, Satelita, nagradzana w Cannes, Berlinie, ulubienica krytyków. To Meryl Streep. Aby wymienić i skomentować jej wszystkie osiągnięcia musiałabym przeznaczyć na to dziesięć postów. Dzisiaj jednak postaram się zrozumieć jej wielki fenomen i wyrazić swoją prywatną opinię na temat jej kariery. 


Meryl z Oscarem za Żelazną Damę, 2012

Przyznam, że Meryl Streep to jedna z nielicznych aktorek wzbudzających u mnie mieszane, często skrajne emocje. Poczynając od jej urody, przez liczne nagrody, po poziom aktorstwa, który reprezentuję. Zacznę od urody Meryl, która ma zarówno swoich zwolenników, jak i osoby, które podchodzą do tego zagadnienia dosyć krytycznie. Gdybym miała jednym słowem określić urodę Streep, użyłabym chyba słowa oryginalna, może nietypowa. Jedno i drugie moim zdaniem jest adekwatne. Meryl Streep to osoba o urodzie, którą można porównać do Nicole Kidman czy Tildy Swinton. Nie jest to oczywiste piękno, jest w niej coś szlachetnego, coś przyciągającego, magnetycznego. Myślę, że ona jest w pewien sposób atrakcyjna, urodziwa. Nie można jej odmówić niezwykłej klasy i stylu, ale to już inna kwestia. W samej Meryl podobają mi się bardzo jej oczy - zawsze pełne życia, energii, przez co jej spojrzenie przykuwa uwagę swoją wnikliwością i bystrością. Poza tym, jak już wspomniałam, Meryl ma w sobie coś szlachetnego, dostojnego (cecha Cate Blanchett), co sprawia, że nie mogę złego słowa powiedzieć o jej specyficznej urodzie. 


Przejdę teraz do aktorstwa. Tu będzie bardziej brutalnie. Może się nie znam, może nie zobaczyłam tego kunsztu, ale dwie spośród trzech nagrodzonych Oscarem ról Streep to dla mnie nieporozumienie. Jedynym nagrodzonym filmem z Meryl, który podbił moje serce jest Wybór Zofii (1982) i nie dlatego, że mówi tam po polsku, chociaż robiło to wrażenie. Rola Meryl Streep w tym filmie niezwykle mnie poruszyła, film oglądałam kilka lat temu, i wciąż pamiętam wiele scen, w których udowodniła swój kunszt i umiejętności, ale na tym skupię się na końcu przy okazji rankingu moich ulubionych ról Meryl Streep. Teraz chciałabym przekrojowo opisać i ocenić, dlaczego jej osoba wzbudza moje mieszane uczucia. Talentu jej nie odmówię. Charyzmy jej nie odmówię. Doświadczenia jej nie odmówię. Elastyczności jej nie odmówię. Wydaje się, że jest to aktorka idealna, uniwersalna wręcz - zagra każdą rolę, co widać w różnorodności jej filmografii. Co jest w niej takiego zatem, że kiedy widzę ją na plakacie filmu, to mnie odrzuca? Obawiam się, że Meryl (podobnie jak Johnny'ego Deppa) jest zwyczajnie za dużo. Niemal co roku możemy zobaczyć przynajmniej jeden film, w którym zagrała co najmniej drugoplanową rolę. Wydaje mi się, że w moim przypadku doszło zwyczajnie do zmęczenia jej obecnością na ekranie. Co więcej, zaczęłam dostrzegać pewne mankamenty w jej aktorstwie, które powoli dają o sobie znać. Mimo mojej całej sympatii do Meryl Streep, nie mogę przestać myśleć o tym, jak mnie irytuje. Apogeum mojej irytacji miało miejsce przy oglądaniu Żelaznej Damy - ten film cały czas zbudzał moje negatywne emocje, sposób gry Streep był dla mnie tu nie do zniesienia, podobne wrażenia odniosłam przy okazji filmów: Diabał ubiera się u Prady (2006), Mamma Mia (2008), Sierpień w hrabstwie Osage (2013).


Nie jestem w stanie powiedzieć, dlaczego tak się dzieje. Jak już wielokrotnie wspominałam, lubię i szanuję Meryl Streep za cały wkład w rozwój światowego kina, ale mam wrażenie, że silna pozycja, jaką sobie zdobyła w swojej branży, jej nieustanna obecność w filmach, sprawiły, że przestałam cieszyć się każdą nową zapowiedzią produkcji z nią, a zaczęłam bardziej wnikliwie analizować jej role, zwłaszcza te po 2004 roku. I zaobserwowałam coś, co mnie w niej irytuje - zobaczyłam Meryl Streep w każdej granej przez nią postaci. Zauważyłam, że ona zwyczajnie sobą przytłacza odgrywane role, co może być skutkiem zbyt częstego występowania albo ... albo nie wiem czego. Kiedy widzę na ekranie Jodie Foster albo Edwarda Nortona, widzę przede wszystkim wizualnie podobnego bohatera, nie Foster, nie Nortona - widzę postać jakiejś historii. Natomiast kiedy patrzę na Meryl, najpierw widzę Meryl, słyszę jej głos, dostrzegam jej charakterystyczny sposób gry, dopiero, jakoś mimochodem, widzę kogo gra. Wydaje mi się, że ona zaczęła się w swoisty sposób powtarzać, co widać przy okazji Żelaznej Damy (2011), filmów Sierpień w hrabstwie Osage (2013), Tajemnice lasu (2014), Dawca Pamięci (2014), Mamma Mia (2008). Doszłam również do gorzkiego wniosku na temat jej nagradzania - obawiam się, że Akademia popadła w nadmierny zachwyt jej osobą, co daje o sobie znać przy okazji ogłaszaniu nominacji - Meryl jest nominowana ostatnio prawie za każdy swój film. To boli. Tęsknię za tą delikatną, skromną Meryl, która podbiła moje serce rolami w Wyborze Zofii (1982), Kochanicy Francuza (1981), Łowcy Jeleni (1978), Pożegnaniu z Afryką (1985). Ale nie wszystko stracone, chcę wierzyć, że Meryl ponownie udowodni mi, że w aktorstwie na pierwszym miejscu stawia odegranie postaci, potem własną osobowość. Tymczasem, aby zakończyć pozytywnie, ranking moich top3 ulubionych ról Meryl Streep. Enjoy! 


1. Wątpliwość, 2008 - siostra Aloysius


Meryl Streep, Philip Seymour Hoffman, Amy Adams - to nie mogło się nie udać. Rewelacyjny dramat obyczajowy z doborową obsadą. Meryl Streep udowodniła mi, że jest fenomenalną aktorką, która potrafi zagrać każdą rolę. Siostra Aloysius jest tego najlepszym dowodem. Zimna, wyrachowana, surowa zakonnica narzucająca drakońskie zasady w swojej szkole. Szczerze znienawidziłam tę postać już w pierwszych minutach filmu, co było zasługą Meryl Streep, która dzięki głosowi, mimice (zwłaszcza spojrzeniu) i umiejętnością sprawiła, że tej kobiety nie dało się lubić, co dopiero mówić o jakimkolwiek szacunku. W skali 1-10, zasłużone 10. 



2. Kochanica Francuza, 1981, Sarah/Anna



Jeden z najbardziej klimatycznych i romantycznych (nie wstydzę się użyć tego słowa) filmów, jakie widziałam. Duet Streep - Irons, oglądanie ich było czystą przyjemnością. Meryl w podwójnej roli była tam subtelna, uwodzicielska, niedostępna, dostojna, piękna - mogłabym wymieniać bez końca. Solidne 9/10. 



3. Wybór Zofii, 1982, Zofia Zawistowska 


Meryl Streep w oscarowej roli Zofii Zawistowskiej to fenomen w czystej postaci. Streep doskonale oddała złożoność granej przez siebie postaci, świetnie wczuła się w klimat filmu, w którym zagrała. Również 9 (+1 za scenę zagraną po polsku - oczarowała mnie. 




~R.

wtorek, 26 maja 2015

Prosto z fabryki snów, czyli o filmie - Jak ojciec i syn (2013)

Przyznam szczerze, że kino japońskie nie jest mi bliskie, niewiele mogę o nim powiedzieć, powiem więcej, film Jak ojciec i syn Hirokazu Koreedy był w zasadzie pierwszym obrazem japońskiej sztuki filmowej, jaki widziałam. I jestem nim oczarowana. Chcę więcej. Zanim przystąpiłam do pisania tej recenzji zapoznałam się z opiniami na jego temat (filmweb prawdę Ci powie) i byłam szczerze zaskoczona negatywnymi komentarzami - doskonale rozumiem, że film może się nie podobać, ale nie w takim stopniu, tego nie pojmuję. Zaraz przekonacie się dlaczego. 


Cichy. Spokojny. Oszczędny. Chyba jeszcze nie widziałam filmu, który przy minimum formy osiągnął maksimum treści. Żaden film nie poruszył mnie tak bardzo. Nie dlatego, że przedstawił historię tragedii dwóch obcych sobie rodzin, nie dlatego, że reżyser chciał nam pokazać wzruszającą historię o dorastaniu do bycia rodzicem, to nie fabuła tego filmu, a to, w jaki sposób o tym opowiada, zadecydował o sile jego przekazu. Ryota (Masaharu Fukuyama) to człowiek sukcesu - ma dobrze płatną pracę, czuje się spełniony zawodowo, ma piękną żonę, uroczego syna, słowem, idealną rodzinę. Nic nie zapowiadało nadejścia dnia, który mógłby to zniszczyć. Jeden telefon ze szpitala, w którym na świat przyszedł jego ukochany syn, wystarczył, aby całe jego uporządkowane życie posypało się niczym domek z kart. Słowa "dziecko, które państwo wychowują, nie jest waszym biologicznym potomkiem" zabrzmiały jak słaby żart. Ryota wraz z żoną Midori (Machiko Ono) postanawiają jednak skontaktować się z drugą poszkodowaną rodziną - rodziną, która przez sześć lat wychowywała ich prawdziwego syna. Moment spotkania to początek próby delikatnej zamiany chłopców...Historia brzmi nieprawdopodobnie, ale na szczęście za robienie tego filmu wziął się Japończyk, nie Amerykanin, dzięki czemu dostaliśmy dojrzałą, spokojną, wyważoną wizję tego, jak kilka osób może na swój sposób przeżywać tragedię, której doświadczył. 




Dlaczego podaję w wątpliwość fakt, iż ta sama historia opowiedziana przez Amerykanina (ewentualnie jakiegoś Europejczyka) straciłaby na wartości? W mojej prywatnej opinii, nasz zachodni krąg kulturowy przyzwyczaił nas do niezwykłej wylewności, dramatyzmu i patosu, którego oczekujemy także (a może przede wszystkim) w każdym tekście kultury, zwłaszcza w filmie. Słysząc taki zarys fabuły, oczekujemy krzyku, płaczu, emocjonalnych dyskusji, dramatycznych decyzji. Koreeda miał inną wizję, inne wyobrażenia - moim zdaniem, o wiele lepsze. Zamiast skupiać się na tworzeniu kolejnej przerysowanej, pełnej plot twistów i emocji, oderwanej od rzeczywistości historii, spróbował pokazać nam, że nawet taką tragedię można przeżywać w ciszy, w sobie samym. Ten zabieg zdecydowanie mocniej zaakcentował dramatyczne położenie, w którym znaleźli się bohaterowie. Jak postąpić? Co jest ważniejsze - więzy krwi czy uczucia? Czy można zamienić chłopców i zapomnieć? Który jest naszym synem? Jedno pytanie rodzi milion kolejnych. Hirokazu Koreeda dał nam w swoim filmie ważną lekcję dotyczącą tego, co znaczą słowa "rodzina", "ojciec", "syn". Pokazał, że do wszystkiego trzeba dorosnąć - nawet do czegoś tak oczywistego jak rodzicielstwo, ojcostwo, co doskonale obrazuje postać Ryoty - człowieka stale targanego emocjami, rozdartego między więzami krwi a sześcioma latami spędzonymi z dzieckiem, które traktował jak własnego syna. Koreeda trafnie zdefiniował swoim filmem to, że żeby być ojciec, nie wystarczy spłodzić dziecka - to nie więzy krwi są najważniejsze. 



To, co ujęło mnie w tym filmie to jego oszczędność. Jak wspomniałam wcześniej, nie znajdziemy tu pełnych emocji kłótni, dramatycznych monologów, teatralnego padania sobie w ramiona. Zamiast tego mamy ciszę i stale wiszące w powietrzu cierpienie, smutek, rozdarcie. Jak ojciec i syn pokazuje, że tragedia to nie od razu płacz, krzyk, kłótnie, trzaskanie drzwiami, ale też siedzenie w milczeniu, spokojne rozmowy (o wiele bardziej wstrząsające niż głośne kłótnie). W tym filmie to nie słowa zmieniają decyzje bohaterów, to zdjęcia w aparacie, kwiatek z papieru zrobiony na Dzień Ojca, cisza w domu. Koreeda unika ckliwości, nie sięga po tanie chwyty emocjonalne - wszystko jest wyważone, ciche. I to wstrząsa. I to porusza. To dzięki temu widz zaczyna sam siebie pytać o to, jak on by postąpił, co by zrobił. Ten wszechobecny spokój, niezmieniający się ton głosu bohaterów, najodważniejsze, najtrudniejsze wyznania wypowiadane bez opanowaniem - to szokuje najbardziej, bo mimo tego stoicyzmu (ponoć typowego dla Japończyków) widza uderza tragizm i smutek, jakimi przepełnione są te słowa. 


Niewiele mam do powiedzenia patrząc na film od strony technicznej, szczerze mówiąc, nie zwróciłam na to zupełnie uwagi, na pewno reżyser zadbał o to, aby forma nie przysłoniła treści, dlatego film nie należy do tych "ładnie zrobionych", nakręcony jest bez żadnych rewelacji, bez żadnych skomplikowanych ujęć, co moim zdaniem było trafnym zabiegiem, nieprzysłaniającym tego, co w tym filmie faktycznie istotne. O wiele więcej mogę powiedzieć o grze aktorskiej, która wbiła mnie totalnie w fotel. Czwórka aktorów wcielających się w role rodziców oraz dwaj chłopcy grający synów spisali się rewelacyjnie. Dwie kobiety, czyli Machiko Ono (w roli Midori Nonomya, żony Ryoty) oraz Yoko Maki (jako Yukari Saiki) w niezwykły sposób oddały emocje matek, obwiniających się o to, że nie rozpoznały własnych dzieci i indywidualnie próbujących uporać się z tym, co się wydarzyło. Oglądając obie panie na ekranie, odczuwałam tylko współczucie wobec nich, rozumiałam to, co przeżywały. Aktor odgrywający rolę ojca prawdziwego syna Ryoty, Riri Furanki (Yudai Saiki) był fenomenalny, jakby faktycznie był swoją postacią, co wywarło na mnie ogromnie pozytywne wrażenie - energia i profesjonalizm, z jaką wykreował swoją rolę powinny być wzorem dla każdego innego aktora chcącego cokolwiek osiągnąć w zawodzie. Jednak to nie ta trójka podbiła moje serce - najjaśniejszą perłą Jak ojciec i syn był Masaharu Rukuyama, czyli Ryota. Już dawno żadna kreacja aktorska tak mi nie zapadła w pamięć, jak ta, którą stworzył Rukuyama. Fenomen. Każda scena z nim była idealna (zwłaszcza ostatnia) - to jego stopniowe dorastanie do roli ojca, rozumienie tego słowa, pojmowanie znaczenia tej więzi było czymś niezwykłym, za co należą się same nagrody. 


Jak ojciec i syn to nie jest film dla każdego. Wiem, że znajdą się osoby, które ta oszczędność będzie bardzo raziła. To nieuniknione. Kino zachodu przyzwyczaiło nas do rozemocjonowanych obrazków opartych o patetyczne scenariusze. Ale jeśli ktoś szuka pięknej, wzruszającej, prawdziwej i przede wszystkim dojrzałej historii o tym, co jest w życiu najważniejsze lub chce poznać japońskie kino to ten film jest strzałem w dziesiątkę.   

~R.



poniedziałek, 25 maja 2015

TOP15 - ranking najlepiej ubranych gwiazd w Cannes 2015

Jeden z najbardziej prestiżowych festiwali filmowych na świecie to nie tylko okazja dla artystów, aby zaprezentować swoje filmowe dzieła, ale również szansa dla gwiazd na zaprezentowanie się w najpiękniejszych kreacjach światowych domów mody. Pozwoliłam sobie dzisiaj na zrobienie mojego osobistego, subiektywnego rankingu najlepiej ubranych kobiet show biznesu, które pojawiły się w tym roku w Cannes.

1. Fan BingBing, Marchesa


Gdziekolwiek nie pojawi się Fan BingBing, kradnie show wszystkim pozostałym. Drobna Chinka w Cannes zaprezentowała się w przepięknej, delikatnej, niezwykle oryginalnej, zdobionej kwiatami sukni, która idealnie podkreśliła jej figurę. Kolor sukni idealnie współgrał z jasną cerą Fan, która również nie zawiodła jeśli chodzi o upięcie włosów, makijaż i biżuterię. Moim zdaniem, absolutnie najpiękniejsza kreacja tego festiwalu. 

2. Arya Hargate, Ashi Studio 


Pochodząca z Tajlandii Arya, chociaż ubrana od stóp do głów, prezentowała się równie wspaniale, a nawet lepiej, niż niektóre inne obecne na festiwalu gwiazdy, zwłaszcza modelki w skąpych, wiele (czasami za wiele) odsłaniających kreacjach. Mogłoby się wydawać, że pióra i kwiatowe motywy to już za wiele, ale w tym wydaniu, w tej kolorystyce, Hagrate wygląda dosyć skromnie i efektownie równocześnie. Kreacja, chociaż skromna kolorystycznie, i mocno zabudowana, została rewelacyjnie zestawiona z wyrazistymi ustami, zjawiskowymi kolczykami i gładką fryzurą.


3. Aishwarya Ray, Ralph&Russo Couture 


Hinduska aktora, podobnie jak jej azjatyckie koleżanki, postawiła na spektakularną, efektowną suknię marki Ralph&Russo. Chociaż kreacja wzbudzała mieszane odczucia (dla niektórych balansowała na granicy kiczu), w mojej opinii, był to jeden z najlepszych strojów, w których zaprezentowała się Aishwarya. Szczególne brawa dla niej za to, że postanowiła nie obciążać dodatkowo oryginalnej, pięknie zdobionej sukni i zdecydowała się na rozpuszczone włosy i skromną biżuterię, co dało fantastyczny efekt (inaczej mogłoby dziać się o wiele za dużo.

4. Li BingBing, Zuhair Murad


Kolejna azjatycka piękność, Li BingBig, zdecydowała się na piękną suknię w błękitnym kolorze, idealnie współgrającym z jasną cerą aktorki. Dyskretny pasek przypominający liście pięknie eksponował wąską talię Li, która z wyczuciem dobrała dodatki (ujęło mnie zwłaszcza urocze puzderko).

5. Li BingBing, Ellie Saab


Piąte miejsce również zajęła śliczna Li BingBing tym razem w sukni, którą stworzył Ellie Saab. Aktorka zachwyciła swoim wyczuciem stylu wybierając tę misternie zdobioną kreację i ponownie rewelacyjnie dobierając dodatki (wspaniała torebka, przepiękne kolczyki)

6. Emma Stone, Dior


Subtelnie, z klasą, skromnie, co więcej można powiedzieć? Piękna Emma Stone w sukni Diora prezentowała się niesamowicie posągowo, chociaż muszę przyznać, że lekko sportowa góra sukni nadała całości mniej zobowiązującego charakteru.

7. Lupita Nyong'o, Gucci


Uznana niedawno za kolejną ikonę stylu, zdolna Lupita Nyong'o, kolejny raz pokazała, że w modzie nie boi się niczego, dlatego jej wybór padł na oryginalną kreację domu mody Gucci, intensywnie zieloną, z głębokim, pięknie zdobionym dekoltem. Dla mnie, to jak ta suknia prezentowała się w ruchu, było czymś absolutnie wyjątkowym i spektakularnym. Wrażenie robi również ładne upięcie i ciekawy kolor na ustach.


8. Fan BingBing, Ralph&Russo


Znowu Fan i znowu duet Ralph&Russo w pięknej odsłonie. Cóż można więcej powiedzieć? Najbardziej zachwyca mnie chyba sam krój sukni - świetnie wyeksponowana talia, imponujący tren, super połączenie kolorystyczne. 


9. Natalie Portman, Dior


Niby nic wyszukanego, niby nic oryginalnego, ale coś w tej kreacji jest urzekającego. Piękna, filigranowa Natalie wspaniale prezentowała się w tej niezwykle uroczej kreacji (wymieniłabym jedynie buty, ale generalnie całość prezentuje się fantastycznie). 

10. Julianne Moore, Armani


Mimo iż nie przepadam za Julianne Moore, muszę przyznać, że w tej kreacji prezentowała się niezwykle szykownie, z klasą, niczym gwiazda złotej ery Hollywood. Armani potrafi w zasadzie ubrać każdą kobietę, a rudowłosa, blada Moore wyglądała fantastycznie, co było również zasługą zgrabnego upięcia i pięknej biżuterii. 

11. Diane Kruger, Prada


Niekwestionowana ikona stylu, Diane Kruger, i tym razem nie zawiodła. Piękna aktorka zadała szyku w biżuteryjnie zdobionej kreacji domu mody Prada, wydaje mi się, że inna kobieta (np. Eva Longoria czy Jennifer Lopez) mogłaby nie udźwignąć tej sukni i zaprezentować się nieco wulgarnie, ale obdarzona fantastycznym wyczuciem i smakiem Diane rewelacyjnie podkreśliła swoje atuty i niezwykle zgrabnie dobrała dodatki. 

12. Naomi Watts, Ellie Saab


Podobnie jak w przypadku Julianne Moore, moja sympatia do Naomi jest minimalna, ale muszę przyznać, że Australijka niemal za każdym razem wygląda niesamowicie. Piękna srebrno-szara kreacja rewelacyjnie podkreśliła niezwykle subtelną urodę Watts, wyeksponowała jej wąską talię i ładny dekolt, i przede wszystkim sprawiła, że aktorka prezentowała się szykownie i  elegancko (co w dużej mierze jest zasługą przepięknego naszyjnika)


13. Cate Blanchett, Armani


Muza Armaniego - jak zawsze zjawiskowa Cate Blanchett w Cannes zadała szyku w eleganckiej, czarnej sukni swojego ulubionego projektanta. Skromna, choć odsłaniająca dekolt Cate kreacja to strzał w dziesiątkę. Blanchett to kobieta niezwykle elegancka, posągowa, dama w pełnym tego słowa znaczeniu, która dzięki kreacji Armaniego, prostej fryzurze, czerwonych ustach i świetnie dobranej biżuterii przypominała boginię. 

14. Aishwarya Ray, Ellie Saab


Piękna suknia w fioletowym odcieniu idealnie współgrała ze śniadą karnacją hinduskiej gwiazdy. Dopełnieniem szykownej kreacji była przepiękna biżuteria, dopracowany makijaż i prosta fryzura. Rai po raz kolejny udowodniła, że wie, co z czym połączyć, aby było pięknie, efektownie i z klasą. 


15. Emily Blunt, Stella McCartney


Top15 zamyka kreacja obdarzonej niezwykle subtelną urodą Emily Blunt. Brytyjska aktorka zaprezentowała się w zabudowanej, ale to nie znaczy, że przesadnie skromnej sukni, do której dobrała efektowną, pasującą biżuterię. Brawo. 





Tyle na dzisiaj. Przyznam, że wybranie 15 najlepszych sylwetek było nie lada wyzwaniem, na pewno nie doceniłam wystarczająco fenomenalnej Diane Kruger, Sophie Marceau czy Charlize Theron, ale niestety... zdarza się. 

~R.

Muzyka we mnie – w muzyce ja* - Patrick Wolf

Za co kocham Wielką Brytanię? Wiadomo, royal family, Big Ben, ryba z frytkami, czerwone autobusy, Beatlesi, aktorzy. Mogłabym tak wymieniać bez końca, wszystko, co brytyjskie, jest obiektem moich fascynacji. Gdzieś na tej niezmiernie długiej liście zatytułowanej "Z miłości do UK" plącze się pewne nazwisko, nazwisko muzyka urodzonego w Londynie, nazwisko człowieka-orkiestry, nazwisko człowieka o niesamowitej wrażliwości i charyzmie, nazwisko Patricka Wolfa. To właśnie jemu poświęcę dzisiejszy wpis. 






Patrick Wolf urodził się 30 VI 1983 roku w Londynie, zatem jest artystą dosyć młodym, który jednak może pochwalić się pokaźnym dorobkiem muzycznym, ponieważ wydał już 6 płyt w przeciągu 9 lat. Jego twórczość krąży głównie wokół mojego ukochanego folku (zwłaszcza galickiego i celtyckiego), chociaż Wolf chętnie sięga również po elementy jazzu i muzyki elektronicznej. Trzykrotnie zagrał dla polskiej publiczności (dwa razy w warszawskiej stodole i raz we Wrocławiu).


P. Wolf w Stodole, zdjęcie R. Wakowski


Jak trafiłam na Patricka Wolfa? Moja przygoda z jego wspaniałą muzyką rozpoczęła się na portalu lastfm.pl. W poszukiwaniu czegoś nowego, świeżego, czego wcześniej nie znałam trafiłam na profil pewnej dziewczyny, która miała kilka tysięcy odtworzeń utworów tego artysty. Dało mi to do myślenia i szybko włączyłam youtube'a. Pierwszą piosenką, którą poznałam było The magic position.


Początkowo nie wywarło na mnie to żadnego wrażenia. Raził mnie klip, raził mnie image tego człowieka, ale coś mnie poruszyło w jego głosie. Bardzo  męskim, głębokim i jednocześnie czasami chłopięcym, rozemocjonowanym. Zaciekawiła mnie maniera w głosie Wolfa - pełna nonszalancji, emocji, dzięki której on nie tylko śpiewa, ale tworzy duże show, pewien performance (którego cele zna tylko on sam). Chciałam więcej, zaczęłam przeglądać jego biografie, playlisty z youtube'a, łapczywie poznawałam kolejne i kolejne utwory. Zaczęłam zmieniać zdanie. Zobaczyłam, już nie zniewieściałego dziwaka, a wrażliwego indywidualistę, który robi to, co kocha - śpiewa, tworzy. Niebanalny, oryginalny, specyficzny, wyjątkowy, poruszający. Taki jest Patrick Wolf. Takie są jego piosenki. The magic position trafiło do mojego top3 jego piosenek, uplasowało się na 3. miejscu. Dwa pierwsze zarezerwowane są kolejno dla The city oraz The days.



Swoją drogą, Patrick Wolf każdym swoim teledyskiem udowadnia, że ma nie tylko potężny głos, ale i odznacza się kunsztem w tworzeniu swoich klipów - zawsze są pomysłowe, oryginalne, często bardzo dziwne, czasami wzbudzają uśmiech, ale zawsze są pewnym malutkim dziełem sztuki. Oto dowód, teledysk do piosenki House:




Wszystkie utwory wyżej to piosenki raczej wesołe, odpowiednie, kiedy chcemy się zrelaksować w majowe popołudnie, ale Patrick Wolf potrafi być również nostalgiczny, melancholijny i przygnębiony. W jego twórczości znajdziemy też takie piosenki, które są odpowiednie w listopadowe, deszczowe wieczory, kiedy naszemu nastrojowi daleko od letniej radości z życia. Są to piosenki przepełnione żalem, jakąś tęsknotą, przepięknie skomponowane, wzruszające. Przedstawiam wam London i Together:





Na zakończenie kilka słów na temat samego Patricka Wolfa. Jego powierzchowność, ubiór, styl bycia często budzi skrajne emocje, często pojawiają się negatywne, agresywne komentarze dotyczące jego osoby. Czy mi to przeszkadza? Absolutnie nie. Owszem, na początku to, jak wygląda i jak się zachowuje, odrobinę mi przeszkadzało, ale z czasem spojrzałam na to z innej strony i doceniłam tę jego dziwactwa i inność, myślę, że to część wizerunku, który sobie stworzył, część jego artystycznego "ja", które niewątpliwie robi wrażenie. Mam nadzieję, że i Wy to zauważyliście, i doceniliście. 


~R.

















*słowa autorstwa Anny Marii Jopek

niedziela, 24 maja 2015

Poetycki panteon - Rafał Wojaczek

Pierwszy tekst na blogu to brutalne zderzenie z rzeczywistością. Nie wiem, czy rozpoczęcie Wojaczkiem pisania na blogu to dobry pomysł, ale cóż, kości zostały rzucone. Zdecydowałam, że to Rafał Wojaczek - postać kontrowersyjna na każdej płaszczyźnie - rozpocznie mój cykl "Poetycki panteon", w którym będę przybliżać sylwetki najbardziej przeze mnie cenionych poetów. Dlaczego akurat Wojaczek? Odpowiedź jest dosyć banalna, to spod jego pióra wyszedł mój absolutnie ukochany wiersz pt. "Dotknąć". Co więcej, cenię tego człowieka tak mocno, że postanowiłam umieścić go na piedestale mojej osobistej hierarchii twórców. Więcej o nim w tekście, będącym równocześnie swoistą analizą wymienionego wiersza, poniżej. Zapraszam do lektury.





Dotknąć....



Dotknąć deszczu ,by stwierdzić, że pada 
Nie deszcz, tylko pył z Księżyca spada 

Dotknąć ściany, by stwierdzić , że mur 
Nie jest ścianą, lecz kurtyną z chmur 

Ugryść kromkę, by stwierdzić, że studnia 
Wyschła oraz wszystkie inne źródła 

Wyrzec słowo, by stwierdzić, że głos 
Jest krzykiem i nikogo to nie obchodzi




Rafał Wojaczek – poeta wyklęty. Ten, którego za życia odrzucono, został doceniony dopiero po przedwczesnej śmierci. Niezwykle trudno znaleźć słowa, którymi można byłoby dokładnie opisać zarówno samego Wojaczka, jak i jego twórczość. Każdy wyraz wydaje się nie odzwierciedlać w pełni charakteru tego człowieka, jego myśli, poezji.  Nawet przynależność do grupy „poetów wyklętych” nie daje takiej pełnej charakterystyki. Był buntownikiem, przekroczył wszystkie możliwe granice w tworzeniu sztuki, znane były jego skłonności do nadużywania alkoholu i leków, wielokrotnie próbował odebrać sobie życie. Żył tak, jak chciał, na własnych zasadach. Co więcej, na własnych zasadach postanowił umrzeć. Popełnić samobójstwo. W młodym wieku. Niczym romantyk. Skandalista, samotnik, geniusz, katastrofista i ten, który nie potrafił poradzić sobie z tym, co go otacza, nawet z samym sobą. To Wojaczek. Nie był polskim wieszczem narodowym jak Mickiewicz. Nie moralizował jak Kochanowski. Nie cieszył się takim uznaniem jak Szymborska, autorytetem jak Miłosz, czy nawet sympatią jak Tuwim. Rafał Wojaczek nie stał ponad rodakami strzegąc ich moralności. Stanął między nimi, a to, co myślał, przelał na papier. Na stałe zapisał się w historii polskiej literatury jako człowiek, który stanął wszystkiemu naprzeciw. Człowiek, który był doskonałym obserwatorem. Człowiek, który nie dbał o opinię innych.  Człowiek, który kontrowersyjnie i na własny sposób pokazywał, jak widzi otaczający go świat. Wreszcie człowiek, który uparcie szukał własnej tożsamości. Poezja Rafała Wojaczka w wielu aspektach przypomina tę, którą tworzyli Rimbaud, Verlaine, Stachura czy Baczyński. To poezja brutalna, mroczna, katastroficzna. To poezja, którą ciężko zinterpretować, której trudno nadać jeden, właściwy sens. Stąd moja opinia, że jego wiersze każdy powinien odczytywać samodzielnie. Nigdy nie dowiemy się, co sam poeta myślał, kiedy je tworzył. Oczywiście, oparcia możemy szukać w pracach badaczy, znawców i specjalistów, ale najlepsza interpretacja to taka, do której dojdziemy sami, bo w każdym wierszu możemy odnaleźć słowa, które jakby tylko do nas i właśnie do nas są kierowane. Świat według Wojaczka jest niedoskonały, wręcz prymitywny, ponury, naznaczony piętnem śmierci, podobnie jak ludzie go zamieszkujący. Odzwierciedleniem jego myśli, może nawet kwintesencją całej twórczości jest wiersz „Dotknąć…” pochodzący z drugiego i ostatniego wydanego za jego życia tomiku „Inna bajka” z 1970 roku.
„Dotknąć…” składa się z pięciu, zbudowanych paralelnie dystychów. Poeta nieczęsto decydował się na taki układ, ale w tym przypadku każdy dwuwiersz stanowi jedno, określone zestawienie. Wszystkie rozpoczynane są przez czasowniki dotyczące wykonywania określonych czynności, odnoszące się do zmysłów: obecne już w tytule, a później dwukrotnie użyte: „dotknąć”, następnie „ugryźć”, „łyknąć”, „wyrzec”. Wymienione czasowniki wyrażają to, co jest konieczne człowiekowi do życia i poznawania świata. Zgodnie z poglądami sensualistycznymi, wszelka ludzka wiedza pochodzi od wrażeń zmysłowych. Angielski filozof epoki oświecenia, John Locke, mawiał, że „nie ma niczego w umyśle, co nie zaistniałoby w zmysłach”. Jednak ten, który mówi w wierszu, wcale nie ma na myśli tego, że zmysły mogą w czymkolwiek pomóc człowiekowi. Wręcz przeciwnie. Owszem, pierwsze wersy każdej strofy sugerują, że bez zmysłów niemożliwe byłoby na przykład stwierdzenie, że pada deszcz. Jednak, typowym zabiegiem dla Wojaczka było podejmowanie pewnego rodzaju dyskusji z ogólnie przyjętymi normami i założeniami. Znajduje to swoje odzwierciedlenie w tekście. Podmiot liryczny dotyka deszczu, ale zamiast stwierdzić, że faktycznie pada, dochodzi do wniosku, że to „tylko pył z Księżyca spada”. Podobnie w drugim dystychu. Dotyka ściany, ale dochodzi do wniosku, że mur nie jest wcale ścianą, „lecz kurtyną z chmur”. Za tymi wyszukanymi metaforami kryje się wielkie rozczarowanie i ból osoby mówiącej w wierszu, które apogeum osiągną dopiero w końcowym dwuwierszu, ale o tym później. Woda niezbędna do życia okazuje się być tylko pyłem księżycowym, a mur, swoiste uosobienie poczucia bezpieczeństwa, staje się jedynie kruchą kurtyną z chmur. Można to rozumieć, jako pragnienie czegoś, co w naszym mniemaniu jest niezwykle niezbędne i wartościowe; coś, do czego dążymy. Pragniemy to poczuć jak padający deszcz czy dotknąć - jak ścianę. Uznajemy bowiem te pragnienia za oczywiste i wręcz przyziemne. Jednak im bardziej się do nich zbliżamy, tym szybciej okazuje się, że to jedynie ułuda, coś nietrwałego, przemijającego. Zderzenie z rzeczywistością jest tak wstrząsające i nieprawdopodobne jak fakt, iż deszcz wcale nie jest deszczem, a pyłem księżycowym, a mur to nie stabilna ściana, a ulotna kurtyna z chmur. Myślę, że tutaj wyraźnie widać autobiograficzność wiersza. Wojaczek był pesymistycznym samotnikiem, niepotrafiącym określić, kim jest, i co jest mu potrzebne w życiu. Podmiot liryczny utworu również się z tym boryka. Kolejne dwa dwuwiersze mają jeszcze bardziej ponury i przygnębiający wydźwięk. Dotyczą dwóch, chyba najbardziej elementarnych aspektów życia każdego człowieka - jedzenia i picia. Tutaj ujawniają się typowe dla poezji Wojaczka motywy śmierci, przemijania, nadchodzącego końca. Podmiot liryczny gryzie kromkę chleba po to, aby stwierdzić, że „żyto zjadły szczury”, łyka wodę, „by stwierdzić, że studnia wyschła oraz wszystkie inne źródła”. Chleb i woda są niezbędne do życia. Bez nich człowiek umiera. Żyto potrzebne to pieczenia chleba zostało zjedzone przez gryzonie, a studnia, będąca źródłem wody, wyschła. Widmo śmierci pojawia się również we fragmencie „i piekarz też zginął”.  Nawet piekarz. Zastanawiającym elementem wiersza mogą być słowa „oraz wszystkie inne źródła”. O jakich źródłach myśli osoba mówiąca w wierszu? Wskazała już studnię jako jedyne źródło życiodajnej wody, więc na pewno te słowa nie odnoszą się do niej. Zatem czym są? Biorąc pod uwagę cały tekst, ciężkie życiowe doświadczenia Wojaczka, a co za tym idzie charakter jego wierszy, można wysnuć wniosek, iż te „wszystkie inne źródła” stanowią to, w czym podmiot upatruje szansę na dokonanie zmian w swoim życiu, w czym widzi to, do czego dążył, i co było mu niezbędne. Jednak i w tym przypadku czeka go gorzkie rozczarowanie. Inne źródła to ludzie, którzy zmieniliby jego życie, sprawiliby, że nie czułby się już samotny. Jednak wypowiedziane słowo, będące w rzeczywistości rozpaczliwym krzykiem, wołaniem o pomoc, nikogo nie obchodzi. Osoba mówiąca w wierszu wskazuje na obojętność względem drugiego człowieka. „Dotknąć…” to wiersz dopracowany pod względem formy. Tekst jest pozornie uporządkowany dzięki zapisaniu go w dystychach, znajdziemy w nim też rymy (pada-spada, mur-chmur). Zrezygnowanie z wyszukanego słownictwa na rzecz wyrażeń dosyć potocznych, prostych („żyto zjadły szczury”, „nikogo to nie obchodzi”) kontrastuje z obecnością niebanalnych, oryginalnych metafor („pył z Księżyca spada”, „kurtyna z chmur”), jednak pomimo tego, tekst jest czytelny – jego forma, zastosowane środki artystycznego wyrazu nie przysłaniają treści, nie utrudniają odczytania. Ważną rolę pełnią tu również przerzutnie międzywersowe – szczególnie widać to w dwóch początkowych dystychach. W pierwszym wers kończy czasownik „pada”, który sugeruje koniec wypowiedzi (podmiot czuje deszcz, więc stwierdza, że pada). Nic bardziej mylnego. Drugi wers kontynuuje wypowiedź z pierwszego i burzy wcześniejsze wnioski (deszcz nie jest tak naprawdę deszczem, a pyłem z Księżyca). Analogiczna sytuacja występuje w drugim dwuwierszu. Przerzutnie w czwartej i piątej strofie mają inny charakter – „ja” liryczne” gryzie chleb i łyka wodę, wie, że pieczywo powstaje z żyta, a źródłem wody jest studnia. Jednak i w tym przypadku drugi wers niszczy to, do czego doszedł wcześniej. Gryząc chleb, przekonuje się, że zboże zjadły szczury, a studnia wyschła. Dzięki paralelnej budowie wypowiedzi, wiersz charakteryzuje pewien rytm, który brutalnie burzy piąty, w mojej opinii, ponury i tragiczny dystych, w którym najlepiej widać ogromną samotność podmiotu lirycznego, a może nawet samego Rafała Wojaczka. Życie osoby mówiącej w tekście, którą, myślę, że można utożsamić z poetą, to pasmo rozczarowań, smutku i melancholii. Ten człowiek jest świadomy kruchości i marności ludzkiego życia, tego, że wszystko, do czego dąży to ułuda i nieprawda. Taka postawa jest niezwykle bliska temu, co przedstawiali w swoich tekstach poeci barokowi jak Mikołaj Sęp Szarzyński („Sonet III: o wojnie naszej, którą wiedziemy z szatanem, światem i ciałem”, w szczególności fragment „[…] wątły, niebaczny, rozdwojony w sobie?”) czy Daniel Naborowski („Krótkość żywota”). Zarówno oni, jak i Wojaczek wskazują na, jak już wspomniałam, marność człowieka, jego uległość wobec pokus, również ułomność, bo nawet jego zmysły go zwodzą. Uważam, że podmiot jest przekonany, iż człowiekowi do życia jest tak naprawdę potrzebny drugi człowiek. To on nadaje wszystkiemu sens, nie pozwala poczuć się samotnym, w mojej opinii kontakt z drugą osobą może stanowić jeden z ważniejszych celów, do których dążymy, jeśli nie najważniejszy. Wówczas tekst można odczytać inaczej. Deszcz, czyli jednocześnie woda, jako coś niezbędnego do życia, byłby symbolem obcowania z drugim człowiekiem, przyjaźnią z nim – czymś, bez czego człowiek nie może się obejść. Fakt, iż ten deszcz okazuje się być jedynie jakimś pyłem z Księżyca, czymś nędznym i bezwartościowym, oznacza, że przyjaźń nic nie znaczy, to tylko puste słowo. W ten sam sposób można interpretować wykorzystanie pojęcia muru. Mur daje oparcie, swoiste poczucie bezpieczeństwa – podobnie jak przyjaźń. Jednak szybko można się przekonać, że przyjaźń to tylko jakaś zasłona z chmur – nietrwała i znikająca, kiedy rodzi się problem, konflikt, potrzeba.  Jest niczym kurtyna podnoszona przed rozpoczęciem się przedstawienia teatralnego – widzimy ją tylko wtedy, kiedy nie rozgrywa się nic istotnego, podobnie jest z przyjaźnią – istnieje, dopóki nie pojawi się problem wymagający emocjonalnego zaangażowania drugiej osoby. Wielokrotnie już wspominałam o problemach ze znalezieniem własnej tożsamości i odnalezienia się w świecie przez Wojaczka. Może tym, do czego skrycie dążył, i czego pragnął była przyjaźń?  Wiersz nie jest przykładem liryki opisowej, bowiem poeta tworzy nie świat rzeczy, ale pojęć. Przywołany w tekście świat materialny stanowi metaforę tego, co niematerialne, związane z duszą człowieka. Fakt, iż przenośnie dotyczą pojęć tak oczywistych jak deszcz, ściana, chleb i woda potęgują tylko tragizm życia człowieka, który nie może odnaleźć sensu własnego istnienia, nie może pogodzić się z tym, że wszystkie wartości, do jakich dążył okazują się czymś marnym jak pył księżyca czy ulotnym niczym kurtyna z chmur. To nie rozum, ale zmysły i cielesność pomagają człowiekowi zrozumieć bezsens własnego życia. Osoba mówiąca w wierszu odczuwa niemal fizyczny ból, jak ten związany z głodem czy pragnieniem, bo nie żyje w błogiej nieświadomości. Obdarzony rozumem, umiejętnością myślenia i wyciągania wniosków, zauważa, do czego zmierza świat i jak skończy się jego egzystencja. Wie, że człowiek urodził się po to, by żyć od rozczarowania do rozczarowania. Jest świadomy tego, że życie ludzkie zmierza nieuchronnie do śmierci i ta świadomość determinuje jego skrajnie pesymistyczną postawę. Doskonale zdaje sobie sprawę, że żyje samotnie, bo ludzie są wobec niego obojętni. Jego krzyk nie zwraca niczyjej uwagi, nikogo nie obchodzi. Myślę, że to powód, dla którego cierpi najmocniej.  Bo nie jest rozumiany, nie otrzymuje potrzebnego wsparcia, nikomu na nim nie zależy. Dla niego sens i cel ludzkiej egzystencji nadaje obcowanie z innymi.  

Sądzę, że „Dotknąć…” to zarówno dokładny portret psychologiczny samego Wojaczka, jak i doskonale wysnute wnioski dotyczące ludzkiego życia. Burzliwe życie, choroba psychiczna i wcześniej wymienione problemy z odnalezieniem się w otaczającym świecie znajdują swoje odzwierciedlenie w tym tekście. Ponadto, obserwacje poczynione przez poetę, zawarte w wierszu są wynikiem ciągłych poszukiwań najważniejszych wartości, własnej tożsamości, sensu życia, niestety wciąż nieskuteczne. Poeta jest rozgoryczony tym, co widzi, i do jakich przygnębiających wniosków dochodzi. „Dotknąć…” to zapis myśli o nieuchronnej śmierci, samotności, uporczywym poszukiwaniu zrozumienia, przyjaźni, ciągłych rozczarowaniach.  To również gorzka ocena okrutnej rzeczywistości („głos jest krzykiem, który nikogo nie obchodzi”), w której jednostka czuje się oszukana, przytłoczona przez egoizm innych, a jej samotność nie zwraca niczyjej uwagi. „Dotknąć…” to dowód zarówno na kunszt poetycki Rafała Wojaczka, aktualność jego przemyśleń, jak i postawioną przeze mnie wcześniej tezę, że każdy może znaleźć w utworze lirycznym coś, co sprawia wrażenie, jakby było skierowane do nas, stworzone tylko dla nas.  

~R.